Dogonić Ciszę
autor : Hellcat
Chihuahua – El Paso
Spotkałem ją na skraju zakurzonej autostrady, niegdyś pełnej huku pędzacych samochodów, obecnie opuszczonej i zapomnianej. Zdychałem już z gorąca i pragnienia, próbując złapać stopa. Rudy pył wciskał się do oczu, nosa, gardła i nieznośnie drażnił skórę. Droga była pusta, kilka aut minęło mnie obojętnie, z wyjątkiem wozu, pełnego naćpanych Japończyków, wrzeszczących „kutabare, fuck off” i ochoczo wystawiających środkowe palce. W miarę jak upał o metalicznym smaku tężał wokół mnie, uświadamiałem sobie, co ze mnie za idiota. Jak mogłem liczyć na to, że uda mi się wrócić do domu z forsą?
To cud, że w ogóle żyję. Zamiast starego Juana, na wymianę stawiło się trzech młodych chłopaczków. Kiedy zobaczyłem ich obojętny wzrok, okrutne usta i sposób, w jaki się poruszali – płynny i precyzyjny – zrozumiałem, że ta historia nie może się dobrze skończyć. Złocisty dysk w kieszeni zaczął mnie palić żywym ogniem, a wzdłuż kręgosłupa spłynął lodowaty strumyczek strachu, podzielony na pojedyńcze, rtęciowe kuleczki – bardzo zimne, bardzo ciężkie, bardzo realne.
– Ochroniarz poszedł po piwo – wychrypiałem jednak, zgodnie z planem – zaraz wróci. A gdzie Juan?
– Juan nie prowadzi tu już interesów – powiedział jeden z nich. – Nastała nowa generacja.
Obserwowałem ich oczy – oczy, które nie patrzyły, lecz po prostu tkwiły w ich głowach i widziały, jak obiektywy kamer. Nawet nie zauważyłem ruchu, był zbyt szybki, bym mógł go zarejestrować. A potem budziłem sie powoli w ciepłej ciemności i gdy stwierdziłem, że żyję, uwierzyłem w cuda. To były miłe chłopaki. Nie załatwili mnie, zostawili nawet te drobne, leżące w mojej kieszeni. Zabrali tylko dysk, który miał mi zapewnić powrót do życia – chatę, sprzęt, kasę na kilka łapówek koniecznych, aby pewni ludzie zechcieli sprawdzić, czy mogę już wrócić do sieci. Dotknąłem bowiem raz czegoś, czego nie powinienem był ruszać. Tylko dotknąłem. Kosztowało mnie to miesiąc w szpitalu, mieszkanie, cały sprzęt, a co najgorsze, wstęp do sieci.
Do dziś pamiętam upiorną ścianę lodu, o dziwnie odrażającym, szarym kolorze i purpurowy ukwiał, strzelający nagle znikąd tysiącem macek, pamiętam, jak chwyciły mnie i zaczęły wypalać mój mózg pod tą ścianą bez początku ani końca, góry ani dołu.
Jon odłączył mnie wtedy, a potem w szpitalu powiedział, co stało się z moim sprzętem i mieszkaniem.
– Co to było ?
– Yakuza.
Jon skończył w kanale, w betonowych kapciach. Skurwysyny. Mieli lasery, ale lubili widać modę retro.
Mieszkałem we włamie, nad samym kanałem. W nocy wypełzały z niego szczury, wielkie, jak koty. Słyszałem ich chłodne łapki, drapiące podłogę. Byłem spalony, mogłem brać tylko drobne, żałosne zlecenia.W końcu trafiłem to ostatnie, mogło mnie wyciągnąć z doków. Ale dałem ciała. Za bardzo mi się spieszyło. Kolesie z Chihuahua dostali najnowszą zabaweczkę NeuroFun miesiąc przed wprowadzeniem na rynek, całkowicie gratis. Ja zaś miałem dokonać żywota tutaj, wśród piasku, kamieni i kurzu. Wtedy właśnie zatrzymał się ten wóz. Dziewczyna siedząca za kierownicą taksowała mnie wzrokiem w całkowitym milczeniu, po prostu siedziała tam i patrzyła na mnie, jak na element krajobrazu.
– Chcesz jechać? – spytała w końcu.
– Nie, opalam się tutaj. – wychrypiałem – Spędzam tu urlop. To piękne miejsce.
Skrzywiła się i zaczęła zwalniać sprzęgło. Mógłbym się czasem ugryźć w jęzor.
– Sorry… tylko żartowałem… Stój !
Zatrzymała się.
– Coś za coś.
– Nie mam kasy, jeśli o to ci chodzi. Ani nic ciekawego na zbyciu.
– Podpiszesz jeden dokument. Kiedy dojedziemy na miejsce, zniszczę go.
Machnęła mi przed nosem metryką ślubu. Data była sprzed tygodnia, część rubryk pusta, sama metryka na 100% fałszywa, a panienka nie wyglądała na spragnioną rozkoszy zalegalizowanej miłości.
Sprawa nie mogła już bardziej śmierdzieć.
– Masz źle w głowie, skarbie. Nie byliśmy nawet razem na Coli.
– Wysiadaj.
Ile jeszcze samochodów mogło mnie dziś tu minąć? Ile sie zatrzyma? Żaden. Do jutra odwodnię się i zdechnę.
– Daj to.
Podpisałem się. Złożyłem odciski palców. Ruszyła z piskiem opon wzbijając tuman rudego kurzu.
– Teraz słuchaj: mieszkaliśmy w sąsiedztwie jako dzieci.W czasie wojny rozdzieliliśmy się.
Miesiąc temu przypadkowo wpadliśmy na siebie. Miłość od pierwszego wejrzenia. I nie próbuj mnie wykiwać.
– Mamy kłopoty, co? Bo chyba mi nie powiesz, że tym „zamążpójściem” chcesz ucieszyć mamę?
– Zamknij buzię. Swoją elokwencją będziesz mógł szpanować, jeśli dorwą nas gliny.
Nie odezwała się już więcej. Pędziliśmy w chmurze rdzawego pyłu, drogą znikąd donikąd, prosto w zmęczone, spuchnięte Słońce, które wykrwawiało się powoli na spękany asfalt.
* * *
Obudziłem się w chłodnej ciemności, pachnącej klimatyzacją.
– Masz coś do picia?
Podała mi butelkę ciepławej wody.Całe moje ciało było jak wiór, suchy i szorstki.
– Dokąd jedziemy? – spytałem.
– Na północ.
Niezbyt precyzyjne określenie, szczególnie, jeśli jesteś pod El Paso.
– A dokładniej?
– Twin Falls.
– Twin Falls?! Twin Falls, Idaho? To koniec świata! Ja mieszkam w Huston. Nie mam żadnego interesu w Twin Falls.
– Ale tam pojedziesz.
Nawet nie spojrzała na mnie. Wpatrywała się w zakurzony krajobraz majaczący w mdłym świetle reflektorów za przednią szybą.
Teraz mogłem się jej przyjrzeć. Wysoka i szczupła, ale mocno zbudowana. Jej skóra i włosy miały dziwny, srebrzysty odcień, tak jasny, że niemal świeciły w mroku. Niebieskie oczy również nienaturalnie lśniły. Od razu zauważyłem, że świetnie widzi w ciemności. Zastanawiałem się, czy ma jakieś implanty, choć nie znałem żadnych wszczepów, ani nawet dragów, które dawałyby taki efekt. Cokolwiek sobie zafundowała, musiało być bardzo nowe i niesamowicie kosztowne.
– Jak masz na imię?
– Ingrid.
– Skandynawka?
– Nie.
Wciąż patrzyła przed siebie. Nagle zaczęła mówić martwym, beznamiętnym głosem:
– Nazywam się Ingrid Anderson, przynajmniej dla glin. Muszę koniecznie dostać sie do Twin Falls. Jestem „duchem”, moje papiery są do niczego. Duchy zwykle są samotne, a gdy gliny szukają uciekających samotników, szczęśliwa młoda para zwraca mniejszą uwagę. Tylko i wyłącznie dlatego wzięłam cię ze sobą. Nie mam ochoty na przyjaźń, gadki, spowiedź, czy cokolwiek innego. Bądź więc łaskaw się zamknąć.
Spełniłem jej życzenie. Duch. Siedziałem po uszy w gównie i tym razem nie było żadnego Jona, który by mnie wyciągnął.
W czasie Wojny bardzo wiele danych uległo zniszczeniu. Ludzie musieli rejestrować się na nowo w Centrum. Mnóstwo przestępców radośnie hulało na wolności z czyściutkim kontem i nikt się ich nie czepiał, bo niby jak. Jednak byli i tacy, którzy w ogóle się nie zarejestrowali. Nie mieli szans na ubezpieczenie, legalną pracę, jakiekolwiek świadczenia – nie mieli też żadnych ograniczeń. Wzory siatkówki, kody DNA, odciski palców, jakiekolwiek cechy umożliwiające identyfikację pozostawały ich słodką tajemnicą. Dla Centrum nie istnieli, byli duchami. Zarówno rząd, jak i Yakuza ścigali ich i tępili bez litości. Szczególną obsesję na punkcie duchów miało, z sobie tylko znanych powodów, FBI.
Zaczynałem żałować, że nie zdechłem, zanim wsiadłem do tego wozu.
– Wysiadam w El Paso. Na tej autostradzie nie było miło, ale miałem przynajmniej szansę. Z tobą już jestem martwy.
– Nie tak szybko. Miałam tylko jeden egzemplarz tego dokumenciku, który podpisałeś. Nie może się zmarnować. Odzyskasz wolność w Twin Falls.
– Jak niby zamierzasz mnie zatrzymać?
– Tak – powiedziała i nagle w jej wolnej ręce pojawiła się mała dmuchawka. Błyskawicznie i znikąd. Zwyczajnie tkwiła między jej palcami, rurka z matowej stali, nieco większa od papierosa. Wolałem nie zastanawiać się, co zawiera. Ingrid nie wyglądała na osobę, która używa igieł usypiających.
Z pewnością była zbyt szybka, jak dla mnie.Nie miałem szans na ucieczkę, chyba, żeby zasnęła. Jednak po prawie 450 km. jazdy w upale i kurzu nie przejawiała najmniejszych oznak zmęczenia. Diabli wiedzą, ile jechała, zanim zgarnęła mnie z autostrady. Wzrok jej był wciąż jasny i uważny. Nie miałem już wątpliwości, że ktoś musiał ją nieźle podkręcić. Cały układ nerwowy, nie tylko wzrok, czy refleks.
– Wspomaganie układu trawiennego i oddechowego pozwala mi na bardziej efektywne wykorzystanie tlenu i składników odżywczych – odezwała się nagle. Kontrolowane wydzielanie adrenaliny i endorfin. Wzmocnione kości, ścięgna i stawy. Tkanka mięśniowa najlepszej jakości. Podkręcony wzrok, węch i słuch. Wiem o tobie wszystko. Czuję twoją nieopanowaną ciekawość. Słyszę twój strach.
– Jesteś pieprzonym cyborgiem!
Zahamowała tak gwałtownie, że uderzyłem głową w deskę rozdzielczą i natychmiast poczułem metaliczny smak krwi. W ułamku sekundy zobaczyłem tuż przy swojej twarzy te płonące, neonowe oczy, teraz niemal białe z wściekłości.
– Nigdy – wysapała – ale to nigdy, przenigdy już tak nie mów. Bo mogą mi siąść kontrolery adrenaliny, a wtedy urwę ci jaja i wepchnę do gardła, niezależnie od tego, jak bardzo jesteś mi potrzebny. Czy to jest jasne?
Było. Aż zanadto. Miałem przejebane, mówiac najkrócej.
– Jasne?!
– Tak – wychrypiałem.
Przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła, tym razem płynnie i powoli,tak, jakby chciała sama sobie udowodnić,że nad wszystkim już panuje.
Na horyzoncie zamajaczyły światła El Paso.
El Paso – Lakewood
Pamiętam ruiny Phoenix, odradzającego się, jako jedyne z Umarłych Miast, jakby pchała je do tego jakaś magiczna siła, zaklęta w nazwie. Żar lał się z białego nieba na odrażające budy, w których jednak żyli ludzie, podczas, gdy niemal cała reszta Arizony opustoszała, a Las Vegas przypominało zasypany piaskiem i popiołem szkielet.
Wydaje się to niemożliwe, ale zaczęliśmy w końcu normalnie rozmawiać. Ona nadal nie życzyła sobie pytań, ale była świetnym słuchaczem. Opowiedziałem jej, jak Yakuza o mało mnie nie skasowali. To ją zainteresowało. Pytała mnie o szczegóły.
– To nie Yakuza – powiedziała w końcu.
– Skąd wiesz?
– To nie Yakuza – powtórzyła.
– Jesteś hackerką?
– Tak jak ty otwieraczem do piwa.
– ???
– Jeśli chcesz, potrafisz otworzyć piwo. Ale to nie znaczy, że jesteś po prostu bardzo skomplikowanym otwieraczem do puszek, tak?
– Nie łapię.
– Nie szkodzi – mruknęła, i zaczęła się śmiać. Śmiech przeszedł w histeryczny chichot, a potem w szloch.
– Muszę się podregulować – powiedziała w końcu. Znam w Lakewood podziemną klinikę.
Nie odezwała się przez następne 100 km, a ja tym razem czułem, że nie powinienem zadawać pytań. Gdy 150 km dalej pocałowałem Ingrid na stacji paliw, spłowiałej do koloru pustyni, jej usta miały smak rdzy.
Lakewood – Cheyenne
W Lakewood było czysto, miło i prowincjonalnie. Tak, jakby Lata Posuchy i Wojna zostały wymazane z mapy Czasu. Klinika mieściła się na tyłach dość przyzwoitego burdelu, zatrudniającego autentycznie żywe dziwki. Najwyraźniej Elektroniczne Laleczki, stanowiące większość obsady burdeli, tu się nie sprawdziły. Tylko jedna panienka miała ciekłokrystaliczny tatuaż: na dorodnym biuście tłusty wąż, trzymający w pysku różę, pulsował tęczą kolorów, od jasnej zieleni do granatu. Sztuczka z tymi dziarami polegała na tym, że stale były w pozornym ruchu, a w dodatku reagowały na zmianę tętna i temperatury. Dlatego uważano je za bardzo sexy, lub wybitnie wulgarne, w zależności od punktu widzenia. W dużym mieście trudno byłoby znaleźć dziwkę bez takiej ozdoby.
Panienka z tatuażem okupowała pusty bar, jej znudzona mina zmieniła się w grymas niesmaku, gdy spostrzegła, że jestem z kobietą.
– Cześć, Niunia – powiedziała Ingrid – jest Yagashi?
– A kto pyta? – prychnęła dziwka.
– Ten kawałek szwedzkiej stali – odparła Ingrid, wkładając sobie dmuchawkę w zęby jak papierosa.
– Biegusiem, siostro.
Panienka ulotniła się bez dalszych pytań. Po chwili zza drzwi, ozdobionych reklamą obrzydliwego, chińskiego piwa, wyskoczył mały Japończyk, z wystającymi zębami, pokrytymi neonowozielonym akrylem. Przewracał oczami.
– Ni tszeba straszyć dziwka, ni robić szum, Ingrid, tak? Twoji papier lewa być!
– Moja forsa za to nie jest lewa. Potrzebuję skanu i regulacji.
– Forsa, shibui, cool. 500 neodolars.
– Myślisz, że jestem głupia? Baka-ni shinai deyo! Zawsze 300, teraz 500? Dlaczego?
– FBI wywracać świat do góry nogami, żeby was dostać. Ja płacić duża łapówki!
– Rozczulasz mnie do łez. 350.
– 500.
– Kawaiso! Jaka szkoda! – syknęła przez zęby i odwróciła się do drzwi.
– 400. Yabai. Moje ryzyko, ty w moja klinika.
– Asenna-yo! Opanuj się! 350.
– Chikusho! – zaklął żółtek, kręcił głową, namyślał się, w końcu kiwnął palcem:
– Sa iko! – i ruszył przodem.
W godzinę było po wszystkim. Ingrid nie mogła prowadzić. Nie wyglądała dobrze, chwiała się, jak pijana. Nie chciała jednak czekać, siadlem więc za kierownicą i wieczorem byliśmy już w Denver.
Cheyenne – Twin Falls
Gnaliśmy na Północ wciąż szybciej i szybciej, a w powietrzu, coraz chłodniejszym i czystszym w miarę oddalania się od rozprażonego Południa, czuć było napięcie i wiedziałem, że kończy się nam czas.
W Cheyenne Ingrid wyszła wieczorem z motelu w czarnej peruce i obszarpanych ciuchach, przebrana za sekciarę. Nie zgodziła się, żebym jej towarzyszył. Powiedziała, że na parę godzin muszę przestać istnieć, bo jeśli ma wrócić żywa, musi się skupić wyłącznie na tym, co ma zrobić. Odeszła, a ja zmusiłem się, żeby zasnąć. Wróciła w środku nocy, obudziła mnie i nie przestawała popędzać, aż byłem gotów do drogi. W ciemności jej oczy lśniły jak dwa lodowatoniebieskie neony. Wrzuciła na tył wozu spore, szare pudło bez żadnych oznakowań, jedynie poplamione w paru miejscach czymś ciemnym. Gdy nakrywała pudło płachtą burego nylonu, zobaczyłem, że również jej ręce i ubranie pokryte są ciemnymi lepkimi plamami i domyśliłem się, że to krew. Nie spytałem jednak o nic. Wiedziałem już wtedy, iż jestem tchórzem i schowam głowę w piasek tyle razy, ile będzie trzeba, żeby tylko poudawać, że mamy jakąś przyszłość.
Odkryłem to, gdy rozmawialiśmy parę dni temu o Twin Falls. Ingrid opowiadała o wodospadach, słońcu i śniegu z takim ożywieniem, że spytałem:
– Urodziłaś się w Twin Falls?
– Nie, w Golcondzie.
To był moment, kiedy mogłem się wszystkiego dowiedzieć. Czułem, że teraz odpowie na każde pytanie. Ale gdy usłyszałem „Golconda”, obrzydliwe paluszki strachu przycisnęły guzik alarmu w mojej głowie i nie spytałem o nic. Dokonałem wyboru, nie chciałem wiedzieć.
Nie byłem pewien, co stało się w Golcondzie i nie miałem ochoty tego zgłębiać. Słowo to pływało pod samą powierzchnią mojej świadomości, przerażające a jednocześnie budzące ciekawość, jak ciało topielca, prześwitujące przez lustro wody. Burzyło mój spokój, lecz nie mogłem zdobyć się na to, by chwycić je za ramię i spojrzeć mu w twarz.
Twin Falls, Idaho
Zamieszkaliśmy w Twin Falls razem: ja, Ingrid i szare pudełko.Zaschły na nim plamy koloru rdzawego pyłu, z którego wynurzyła się prawie 3,5 tysiąca kilometrów stąd na autostradzie w Chihuahua. Miałem wrażenie, że było to lata świetlne temu. Pudełko otrzymało swój pokój, a ja musiałem przysiąc, że nie będę tam wchodził.
Kiedyś przeleżeliśmy cały dzień, słuchając ryku wodospadów. Odważyłem się jednak spytać:
– Co jest w Golcondzie?
– Gorące źródła. Ponoć lecznicze. Ruiny spalonego sanatorium.
– To wszystko?
– Wracajmy do domu.
Znalazłem gości, handlujących nielegalnym oprogramowaniem. Legalne livy na temat Golcondy nie powiedziały mi dużo więcej niż Ingrid. Małe miasto, które miało swoje 5 minut, gdy odkryto tam niewielkie złoża złota i srebra. Potem popadłoby w zapomnienie, gdyby nie lecznicze źrodła. Pożar kurortu w latach 60 zeszłego wieku. To wszystko.
Dlaczego więc ta nazwa powracała w nocy, gdy próbowałem zasnąć, pojawiała się jako napis na murze, zmieniający się w krzyczącą twarz o oczach oszalałych od wypełniającej je kosmicznej pustki, jako krwawe graffiti na sterylnej ścianie laboratorium, zasłanego skręconymi ciałami, straszącymi spiekłą krwią łuszczącą się na płonącej skórze. Wybuchała w moich uszach krzykiem, gdy Ingrid zmieniała się w postać z płynnego chromu, zagubioną w błękitnej pustce, rozpryskującą się w tysiące kropel i spadającą ognistym deszczem w przestrzeń bez początku ani końca.
Budziłem się wtedy z krzykiem i patrzyłem na śpiącą Ingrid. Nigdy nie pozwalała wyłaczać video- -tapety, która żyła cały czas, szepcząc swoje kłamliwe opowieści. Często puszczali filmy o Wojnie, przypominającej fajerwerki na czwartego lipca, a nie zagładę. Reklamowali nowy live „Superagent”, w którym można było osobiście unicestwić Umarłe Miasta. Myślałem o tych wszystkich, ochoczo naciskających przycisk „order” na swoich pilotach, gotowych słono zapłacić za bezczeszczenie pamięci ofiar Wojny. Mierziło mnie to wszystko, ale Ingrid nie chciała nawet rozmawiać o wyłączaniu videotapety. Twierdziła, że nie może znieść ciszy. Obiecywała, że kiedyś to się zmieni.
– Wywalę z głowy elektronikę, będę spać w ciemności. Dogonię ciszę i zamknę ją w sobie. Ale na razie jestem, kim jestem i jeśli chcesz ze mną zostać, musisz przestrzegać moich reguł.
Wydawało mi się, że światło padające na jej twarz jest toksycznym promieniowaniem, które powoli ją zabija. Oddychała bardzo płytko, ręka zwisająca z materaca, blada i szczupła sprawiała wrażenie martwej. Paznokcie, pomalowane na czerwono wydawały się zbyt ciężkie, przypominały krople gęstej krwi, które zawisły na jej palcach niby ostatnia oznaka życia.
Następnego dnia rano kupiłem w końcu chip z Golcondą. Żółtek, który mi go sprzedawał, był wyzywająco brzydki. Duże uszy jak radary, krzywe nogi, czerwone zęby. Z ogolonej na łyso czaszki sterczał nad czołem wieniec pięciu chipów, tak, że wyglądał jak upiorna karykatura Statuy Wolności, wciąż górującej nad martwym Nowym Yorkiem.
– Chcesz naprawdę gorący towar, bracie. Ja za to nie odpowiadam, jasne?
Zapłaciłem mu. W domu wyjąłem z plastikowego futerału chip. Wyglądał jak odlany z czarnego szkła. Mając poczucie, że robię coś bardzo głupiego, wcisnąłem go w gniazdo na karku.
Usłyszałem cichą bezpłciową muzyczkę, jak to w informacyjnych livach, potem stałem przed gejzerami, wyrzucającymi gorącą wodę. Wiatr rozwiewał obłoki. „…w 1900 roku wyczerpały się złoża złota w Golcondzie i…
…Trzask, obrzydliwy,jak odgłos pękającej kości…
Gejzery wybuchły orgią kolorów:toksycznej zieleni, syntetycznego błękitu, chorej żółci, oszalałego różu.
Świat rozbił się na piksele, trzask narastał, zmieniał się w łoskot, rozsadzający czaszkę grom. Ciało zalał mi wrzątek, jakby gorące źródła Golcondy wypluły na mnie całą swoją zawartość…
…to tylko live, to się nie zdarza w livach, Boże, ktoś mnie wypala, to niemożliwe…
…zawartość wrzącą i czerwoną jak krew,której łomot słyszałem teraz, gdy przepaliły się implanty muzyczne siadła mi wizja i osunąłem się w litościwą czerń…
…trzask!…
Ostre światło i rwący ból w policzku.
– Zabiję cię, skurwysynu!
Usta miałem pełne metalicznego smaku. Twarz Ingrid wyłoniła się z jasnego blasku, wbijającego się w oczy jak szkło. Była biała z wściekłości.
– Musisz pchać palce między drzwi, gdy wsystko dobrze idzie? Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś wykitował! Po co ci to było?
Podetknęła mi pod nos znajomy chip. Nie lśnił już. Był matowy jak oksydowany metal.
Szarpnęła mnie za rękę, nie zważając na to, że ledwie żyję. Krew sączyła mi się z nosa i uszu.
– Wstawaj! Prawie skończyłam i nie dam ci tego spieprzyć! Ruszaj!
Na dole wrzuciła mnie do auta jak kukłę. Pojechaliśmy do małego gabinetu, śmierdzącego na odległość nielegalnymi implantami, po których awarii mózg przypominał ugotowany kalafior. Stała w drzwiach ze swoją dmuchawką w dłoni, gdy naćpany technik, cały w tribalach, srebrze i śladach po zastrzykach, usuwał spalony złom z moich uszu. Potem, nim zdążyłem mrugnąć, wbił mi igłę. Obudziłem się bez swojego gniazda, drogiego gniazda Live-Memorex, które bardzo lubiłem. Łupało mnie w głowie. Technik leżał na zielonym latexie, z pociskiem pochodzącym bez wątpienia z dmuchawki Ingrid, w szyi. Pomyślałem wtedy, że chyba zaszliśmy za daleko, aby była jakakolwiek szansa na happy end.
Golconda
Postanowiłem w końcu wejść do tego pokoju. Szare pudło zawierało wysokiej klasy dek, z pewnością robiony na zamówienie. Podłączyłem się bez namysłu, i tak nie było już wiele do stracenia. I wtedy znów to zobaczyłem: szarą ścianę lodu i strzegący jej purpurowy ukwiał, z którego ramion wyrywał się człowiek. Ja.
Wymknął się w ostatniej chwili i zniknął w błękitnym rozbłysku.
Chciałem się wycofać, ale nie mogłem nawet drgnąć.
Namierzyli mnie. To już naprawdę koniec.
Szary lód zaczął pękać i opadać dziwnie miękkimi strzępami, niby gnijąca skóra. Odsłaniał coś, co lśniło nieznośnym blaskiem, jak wielka bryła chromu. Oślepiało…
…to drgające światło, właściwie mnóstwo świateł i światełek otaczających mnie ze wszystkich stron. Tysiące monitorów, gigantyczna konsola. Mały, szary przycisk, czerwony napis:
Golconda
Dotknąłem go i przestrzeń wybuchła nieopisanym wrzaskiem.
Byłem bogiem, nie bogiem cyberprzestrzeni, lecz bogiem realnego świata, w prochowcu i kosztownych ciemnych okularach
Wypełniałem boski plan.
Widziałem, jak biały błysk unicestwia Los Angeles.
Widziałem, jak pacyfikowane jest Chicago.
Tchnąłem trującym oddechem na Nowy Jork.
Podciąłem żyły Las Vegas i patrzyłem, jak wykrwawia się w gorący piasek pustyni pod bezlitosnym, ślepym niebem.
I wciąż słyszałem ten wrzask, wrzask tysięcy gardeł, zwęglonych, zadławionych,wypalanych toksycznym gazem:
-Golconda!!!…
…usłyszałem swój krzyk i obudziłem się.
Ingrid nie było obok mnie.
Ruszyłem prosto do małego pokoju, gdzie trzymała swoje przeklęte skarby.
Nigdy nie zapomnę tego, co tam zobaczyłem.
To nie był dek, lecz spora, szara kostka, podłączona do terminala. Nie przyszłoby mi do głowy, że ma cokolwiek wpólnego z cyberprzestrzenią, gdyby nie ręce Ingrid, fruwające w doskonale znanych sekwencjach ruchów. To nie miało sensu! Żadnych trod, deku, nic, tylko ta lita kostka i dłonie, migające w półmroku jak dwa żurawie origami…
Nagle uspokioła się,wyciągnęła ręce przed siebie, sztywno, nieruchomo, palce wyprostowane nad kostką, z której strzelił w górę strumień migoczącego światła. Błękitna poświata otoczyła jej głowę.
Nie wiem, ile to trwało, ręce Ingrid znów tańczyły, tu, w tym dusznym pokoju i tam, w bezkresnej przestrzeni, dla mnie niewidocznej. Otwierały coś i zamykały, szukały… w końcu promień światła zgasł, strzepnęła palcami, przeciągnęła się, unosząc ramiona do góry i odwróciła głowę.
Cała krew odpłynęła z jej twarzy.
– Pieprzony samobójco, teraz wpadłeś w syf po uszy! Pakuj się i uciekaj!
– Nie, Ingrid, już za późno. Co się stało w Golcondzie? Co to za sprzęt? Co tu się do kurwy nędzy dzieje?!
Milczała chwilę patrząc w ziemię, zanim zaczęła mówić głuchym, drewnianym głosem:
– W Golcondzie było laboratorium Yakuzy. Postanowili wyhodować sobie armię ludzi, na których mogliby polegać bezgranicznie, w dodatku superprofesjonalistów w swojej dziedzinie. Klonowali nas i implantowali jeszcze jako płody, co nie było trudne, bo rozwijaliśmy się w inkubatorach. Najważniejszy był implant posłuszeństwa, dzięki niemu nic na świecie nie mogło nas zmusić do nielojalnego postępowania. Nie było możliwości, by znalazł sie wśród nas zdrajca. Hodowali ochroniarzy, dziwki, żołnierzy, pokojówki, niańki i… programistów. Właśnie do tego zostałam stworzona. Niewielu nas było, ale byliśmy niepokonani, łamaliśmy każdy kod, cięliśmy każdy lód jak masło, wchodziliśmy wszędzie i braliśmy, co nam się podobało. Na dodatek, jak już wiesz, możemy się podłączać niemal bez wyposażenia, prawie wszystko, co trzeba mam w głowie… Reszta moich zabawek, to tylko dodatki, abym mogła pracować przez dłuższy czas bez zmęczenia, albo ewentualnie bronić laboratorium… Nic nie byłoby już w stanie powstrzymać Yakuzy, nic z zewnątrz. Ale FBI wpakowało im swojego technika. Nie wszczepił posłuszeństwa może dziesięciu klonom starannie dobranym… programiści, paru medyków, zaledwie jeden mięśniak. Gdy dorośli i zorientowali się, kim mieli być i jakie prowadzić życie – jak psy, gorzej, jak roboty genialne, lecz pozbawione woli- wpadli w szał. Z tym wyposażeniem, które mieli, załatwili sprawę w ciągu paru dni. Rozimplantowali resztę i wszczęli bunt. Wyobrażasz to sobie? Niemal setka superinteligentnych ludzi, z wszelkimi możliwymi udoskonaleniami, rozwścieczona do białości? Wycięliśmy całą górę, potem rekiny, potem płotki. Myśleliśmy, że się mścimy, albo uwalniamy świat od potwora, który nas stworzył, ale znów wykonywaliśmy tylko plan. Plan FBI. Potem, jak wiesz, przyszły Lata Posuchy, gdy załamał się czarny rynek. Gangi, chcące objąć spadek po Yakuzie rozpoczęły Wojnę, zakończoną przez nasz bohaterski i niepocieszony Rząd pacyfikacją miejsc, znanych dziś jako Umarłe Miasta. Ale dla nas był to dopiero początek koszmaru. FBI nie zapomniało, że po świecie chodzi kilkadziesiąt osób o nadnaturalnych zdolnościach, oszukanych i wykorzystanych, ludzi, którzy mogliby kiedyś upomnieć się o nagrodę, sięgnąć po władzę… Zaczęli nas ścigać. Otoczyli Centrum statystyczne potrójnym lodem, po czym zacisnęli pętlę. Tropili nas i zabijali nie patrząc na olbrzymie straty własne. Nie jesteśmy niepokonani, w końcu zabiją każdego „ducha” na kuli ziemskiej, chyba, że najpierw Centrum przestanie istnieć…
Zrozumiałem teraz co robiła.
– Prawie skończyłam, ale jestem ostatnia. Mówiłam ci, że nas, programistów było niewielu… Wypalili wszystkich, oprócz mnie. Ten szary lód, to nie Yakuzy, oni jeszcze nie podnieśli głowy tak wysoko, długo się będą zbierać. To zewnętrzny lód Centrum. Dziś go przecięłam, bezszelestnie, nic nie wiedzą. Jeszcze trochę i rozwalę Centrum.
Przypomniałem sobie szarą skórkę opadającą w moim śnie z chromowej bryły…
Bezszelestnie.
– Potrzebuję jeszcze paru godzin. Idź, proszę, połaź gdzieś… Muszę się teraz idealnie skupić. Potem będzie cisza, spokój i wakacje bez końca…
Chyba nawet ona w to nie wierzyła.
* * *
Musieli wiedzieć, że nie skrzywdzę dziecka. Że w ogóle żal mi dzieci, wyrzuconych na śmietnisko życia i próbujących przetrwać na jego powierzchni.
Stała w bramie naszego domu, mniej więcej 13-letnia, chuda, w strzępach dziwkarskich łachów. Gapiła się na mnie spode łba zimnymi oczami zepsutego starca.
– Przepraszam – powiedziałem – chcę wejść.
Nie zareagowała, na pewno miała wszczepione słuchawki, bo zaczęła się poruszać w rytm niesłyszalnej melodii. Jej taniec był nieopisanie lubieżny, w połączeniu z tym niedojrzałym, lecz już wyniszczonym ciałem budził obrzydzenie i litość.
– Jesteś głodna? Chcesz jakieś drobne?
Ani słowa, tylko sine wargi rozciągnęły się we wstrętnym, cynicznym uśmiechu. Ptasie łapki błądziły po kościstej klatce piersiowej i udach, obciągniętych spłowiałą, czerwoną Lycrą.
– Okay, czego chcesz?
Wtedy z bramy wybiegł ten facet i po prostu przeszedł przez nią, wskoczył na czarną Hondę bez numerów i odjechał.
Lodowate kleszcze ścisnęły mi mózg.
TO BYŁ PIEPRZONY HOLOGRAM!!!!!
– Ingrid!!!
Popędziłem na górę. Drzwi były otwarte, a ona leżała z głową na tej swojej szarej kostce.
Nie próbowała się bronić, kiedy siedziała w sieci była ślepa i głucha.
Nawet klony nie są doskonałe.
Zajęli mnie tym preklętym hologramem jak idiotę, a ten gość strzelił jej w plecy.
– Wybacz mi, Ingrid…
Podniosłem ją i położyłem na łóżku w sypialni. Przykryłem bezwładne ciało kołdrą i gdy nie widziałem przeszywającej je, małej, czarnej dziurki, kiedy na jej twarzy zatańczył niespokojny odblask videotapety, której oczywiście nie wyłączyła, prawie uwierzyłem, że śpi.
Rano się obudzi i będzie rzucać swoją małą piłką, odbijając ją o ściany i sufit, a ja będę się wściekać, że zaraz wpadnie mi do kawy, albo popielniczki. Potem pojedziemy do Magic Valley i spędzimy tam resztę dnia.
Ekran zaczął śnieżyć, sen się skończył.
– Ty cholerny, tandetny złomie – wrzasnąłem – nie mogłeś mi podarować jeszcze paru minut?
Nie spodziewałem się, że videotapeta mi odpowie. Nie spodziewałem się już prawdę mówiąc niczego. Krzyczałem ze złości, żalu, a przede wszystkim z bezsilności, litanie przekleństw, słowa bez sensu, nie powiązane ze sobą zdania.
Krzyczałem tak długo, że nie zauważyłem, kiedy do mojego głosu dołączył drugi. Dobiegał z wciąż śnieżącego ekranu, o którym zdążyłem zapomnieć. Cicho, jakby z daleka, ale wyraźnie powtarzał:
– Tu podziemna stacja Truesat2! Komunikat dla wszystkich weteranów Operacji Golconda: jesteście bezpieczni. Centrum nie istnieje. Nic wam już nie grozi, jesteście wolni. Nie zapomnijmy o tych, którzy oddali za to życie… Tu Truesat2! Chcesz prawdy, słuchaj naszej stacji…
Ekran zamigotał i zgasł na dobre.
* * *
Wyjechałem z Twin Falls, ale nie wróciłem już do Huston. Mieszkam w Wichita i nie tęsknię już za Ingrid.
Wykiwała nas wszystkich w ostatniej chwili, ale przecież robiła to, co umiała najlepiej. Nie wiem, czy umieściła swój konstrukt w sieci zanim zabrała się do Centrum, czy tuż przed „śmiercią”, nie chce mi powiedzieć.
Ale spotykamy się codziennie.
KONIEC