Drzewo

Drzewo

by Aristos

Brudne światło sączyło się gdzieś z góry. Reszta klatki schodowej tonęła w mroku. Na schodach, tu i tam walało się mnóstwo śmieci. Żadnemu z lokatorów nie chciało się dbać o porządek. Zresztą nic dziwnego. Nie dość, że mieszkańcy tej brudnej, odrapanej kamienicy w większości wywodzili się z nizin społecznych, to jeszcze prawie wszyscy mieli jakie zatargi z prawem. Co tydzień znajdowało się tu jakiegoś zaćpanego na śmierć człowieka, a czasami zdarzało się, że leżał, aż zaczynał śmierdzieć. Strzały były w tej dzielnicy rzadkością, ale krzyki w środku nocy i błysk noża były o wiele częstsze. Peter jak zwykle wracał bardzo późno. Był cholernie zmęczony. Pracował w dużej hurtowni na przedmieściu. Płacili tam za godziny, więc czasem siedział w pracy od szóstej rano do szóstej wieczorem. Wiadomo. Forsa przyda się każdemu. Niechcący potrącił butelkę, która z głośnym stukiem zaczęła spadać po schodach, aby na półpiętrze z hukiem eksplodować. 
–     Cicho tam! Skurwysyny! Alkoholiki pierdolone! – męski głos, zza drzwi, skądś z góry przedarł się przez dźwięki płynące z telewizora. 
    „Chyba kryminał”, pomyślał Peter, bo właśnie słychać było wymianę ognia. „Albo wojenny”, dodał w duchu, gdyż kanonada znacznie się wzmogła. Za drzwiami piętro wyżej płakało dziecko. „To pewnie dzieciak Amie”, zastanawiał się. Amie była prostytutką, ale teraz, gdy zdecydowała się na bachora interesy nie szły tak dobrze, jak dawniej. Nim doszedł do swoich drzwi, na klatce znów zapanował spokój. Słychać było jedynie jakiś dialog z filmu. Dwa głosy, męski i kobiecy, o coś się spierały. O co, pozostanie dla Petera na zawsze tajemnicą. Głosy brzmiały tak, jakby ludzie wypowiadający kwestie trzymali się za nosy i jednoczenie mówili do pustego, metalowego wiadra. Przed drzwiami jego mieszkania leżało kilka worków pełnych śmieci. Peter nie lubił biegać do śmietnika w podwórku, a poza tym nie chciało mu się. Jeden z worków był rozerwany, a śmieci wysypały się z niego, aż do połowy schodów. Widocznie po ciemku kto wlazł w cały ten kram, a reszta rozniosła to po klatce. „Mam to w dupie!” pomyślał Peter, wsunął klucz do zamka, przekręcił, czemu towarzyszył nieprzyjemny zgrzyt, po czym wszedł do środka. Nie zapalając światła poszedł od razu do kuchni. Pewnym ruchem ręki zepchnął na bok stertę brudnych talerzy, szklanek, sztućców i wszystkiego, co zdążyło się uzbierać przez jakiś tydzień. Włączył jarzeniówkę wbudowaną w szafkę i z ulgą położył na dopiero co przygotowanej, wolnej przestrzeni, zakupy. 
    Z papierowej torby wyjął dwie puszki piwa, paczkę papierosów, karton mleka i duże pudło płatków kukurydzianych. Krytycznym okiem popatrzył na mleko i piwo. „Wątpliwe połączenie” – wymruczał. Zebrał to wszystko i nie gasząc światła, wszedł do ciemnego pokoju. Rzucił jedzenie i papierosy na fotel, a sam usiadł w drugim i sięgnął po pilota. Od niechcenia zmieniał kanały, wreszcie znalazł jaki muzyczny. Wyłączył dźwięk, podszedł do wieży i puścił jakiś kawałek. Każdy szanujący się fan większości rodzajów muzyki, określiłby to, co zaczęło się wydobywać z głośników, jako muzykę tworzoną przez pacjentów zakładów zamkniętych. I pewnie miałby po części rację, jednak Petera nie obchodziło niczyje zdanie. Zapalił papierosa i z rozkoszą zaciągając się dymem, otworzył piwo. Pociągnął duży łyk i powoli przełknął. Zaczął się odprężać. Spojrzał na ekran, jakaś kobieta w futurystycznych, kolorowych ciuchach, tańczyła w rytm muzyki, której on nie słyszał. Nie miała szans na wkomponowanie się w melodię, która wypełniała mroczny pokój, ale właśnie ten brak zgodności muzyki z ruchami dziewczyny podobał się Peterowi. Sięgnął po płatki, rozerwał karton, wsadził rękę do środka i wsypał sobie do ust całą garść, po czym znowu pociągnął łyk piwa. Rozparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie. „Żebym tylko znów nie usnął w ubraniu” – pomyślał i z rozkoszą przymknął oczy. Takie wieczory były jego jedyną rozrywką. 

    Klaus siedział za kółkiem już ponad dziesięć godzin. Zaczęło go dopadać zmęczenie, a nieprzespana noc dawała o sobie znać przymykającymi się oczami. „Niedługo będę musiał się zatrzymać” – pomyślał. „Inaczej może mi się coś przytrafić, usnę i wpakuję się na drzewo, albo uderzę w nadjeżdżający samochód, a wtedy wszystko na nic”. Przetarł ręką twarz. „Żeby chociaż to cholerne radio działało, mniej chciałoby mi się spać”. Odsunął szybę. Powietrze gwałtownie wdarło się do środka. Klaus przekręcił lusterko i spojrzał na odbicie swojej twarzy. Przekrwione oczy, skóra na twarzy pomarszczona, pod oczami sińce, krótkie, szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. „Wyglądam jak żul” – pomyślał. „Na szczęście niedługo wszystko się skończy. Dostanie zapłatę, na jaką zasługuje, a ja będę mógł odpocząć”. Mimowolnie spojrzał na tył furgonetki. Duża, matowoszara, stalowa trumna, ściśle opasana grubym łańcuchem, leżała na swoim miejscu. „Sam nie wiem jak mi się to udało” – zamruczał pod nosem. „Zatrzymam się w pierwszym lepszym motelu, odpocznę, prześpię się, a potem dalej w drogę, aż na pustynię”. Nacisnął mocniej pedał gazu. Czarny karawan raźno skoczył do przodu. 

    Knajpa nazywała się „Czerwony Karzeł”. Chyba na zawsze pozostanie tajemnicą, dlaczego. Właściciel, ponury drab (bo tylko takie określenie oddaje w pełni jego powierzchowność), nie wyglądał na człowieka zajmującego się astronomią. Bardziej prawdopodobne jest to, że chciał zrobić na złość któremuś ze swoich znajomych, zakładając oczywiście, że ów musiał być niewielkiego wzrostu i mieć lewicowe poglądy. Była to speluna, jakich pełno spotyka się na przedmieściach. Mroczna, zadymiona i nawiedzana przez zawsze tych samych, zmęczonych życiem klientów. Bywalcy tego typu lokali tolerowali tylko siebie nawzajem, a każda nowa twarz witana była ponurym spojrzeniem, więc przypadkowi goście zdarzali się rzadko i na bardzo krótko. O tej porze w „Czerwonym Karle” było dosyć tłoczno. Po robocie i po objedzie, zamiast siedzieć w domu i słuchać zrzędzenia starej, o wiele przyjemniej było zasiąść z kumplem przy kufelku i poużalać się nad tym „zasranym światem”. W ciemnym kącie sali, przy stoliku, z dala od bilardu, siedziało dwóch mężczyzn. Żywo o czymś dyskutowali, jednak ich głosy nie były jeszcze podniesione. 
–     Mówię ci, że to prawda – dowodził swoich racji chudy czterdziestolatek, z lisią twarzą i ruchami szulera. 
–     I był tak całkiem bez niczego? Z gołą dupą i jajami na wierzchu? – dopytywał się jego towarzysz, wielki grubas, sprawiający wrażenie wysmarowanego tłuszczem, albo ciągle spoconego. 
–     Sam bym nie uwierzył, gdybym nie widział – odparł Chudy – Ale widziałem. Wyszedł z lasu, całkiem goły i nic sobie z tego nie robił, podszedł do mnie i chciał żebym dał mu swoje portki i koszulę. 
–     Che! To pewnie żeś mu przypieprzył, pedałowi? – zainteresował się Gruby. 
–     No jasne! Piznąłem go w ryja raz i drugi, zboczeńca jednego, ale się nawet nie skrzywił.
–     A próbowałeś kopnąć w jaja?
–     Nie zdążyłem, bo już mnie trzymał za grdykę i ledwo oddychałem – żalił się Chudy.
–     Ale w końcu mu dopieprzyłeś? – bardziej stwierdził niż zapytał Gruby, a w jego głosie brzmiała nadzieja.
–     Aaa…, gdzie tam – odparł Chudy – tak mnie ścisnął, że ledwo nadążyłem ciuchy ściągać.
–     O żesz kurwa! – krzyknął tłuścioch na całą knajpę – dałeś się takiemu… takiemu… – z wrażenia nie wiedział nawet jak określić to podłe indywiduum, które tak potraktowało jego przyjaciela. – Takiemu popierdoleńcowi?! – dokończył wreszcie.
–     Nie miałem szans! – tłumaczył Chudy – On był jakiś dziwny, mówię ci, przecież łapę mam ciężką i dwa razy mu jebnąłem, a on się nawet nie skrzywił, nawet mu warga nie pękła, a mnie w ręce to aż coś strzeliło, do dzisiaj nie mogę dwóch palców zgiąć. Jakbym bił w kowadło, albo pień. I jeszcze śmierdział tak dziwnie, trawą, czy jakimś zielskiem.
–     Szkoda, że mnie tam nie było – zmarkotniał Gruby – We dwóch dalibyśmy mu radę, też mam mordę jak kowadło. Pamiętasz jak mnie tamten kutas butelkę na łbie rozbił? A ja mu jeszcze dopierdoliłem, a potem jak leżał to go jeszcze na kopyto wziąłem.
–     Pamiętam, ale ten to co innego, mówię ci, jakiś dziwny był, i taki spokojny jak naćpany.
–     Aaa! To pewnie dlatego się nie skrzywił – domyślił się Gruby.
–     Nie! Kurwa! Mówię ci, że to co innego, nie był naćpany, nie wyglądał…
–     Był, czy nie był, nie ważne – przerwał mu Gruby – Wywalimy jeszcze pół litra, a potem pójdziemy w miasto, szukać pedała, a jak nie on, to jakiś inny zboczeniec obskoczy wpierdol, obiecuję ci. Będzie zabawa. 

    Obudziły go syreny radiowozów. Odruchowo zerwał się z łóżka i rzucił na podłogę. „Spokojnie” – pomyślał, gdy dotarła do niego otaczająca go rzeczywistoć. „To ta zakazana dzielnica, znów ktoś przećpał, albo dostał nożem w bebechy i się wykrwawił” – próbował uspokoić myli, ale niepokój pozostał. Wstał i zaczął się przygotowywać do wyjścia. Znów zasnął w ubraniu. Nienawidził się budzić tak jak dzisiaj. Nerwy od rana. Jeszcze nie otrząsnął się z resztek snu, a już czuł się zmęczony. „Zawsze tak jest, gdy „na dobranoc” wypiję parę piw, a potem usypiam w ciuchach. Dobrze przynajmniej, że dowlokłem się do łóżka, a nie zasnąłem w fotelu. A swoją drogą ciekawe co się stało”. Rozejrzał się po pokoju. Stolik przedstawiał się bardzo nieestetycznie. Stały na nim, bądź leżały, puste puszki po piwie, a popielniczka pełna była niedopałków. Wszystko ?mierdziało zatęchłym dymem papierosowym. Narzuta, zsunęła się z łóżka prosto na podłogę i cała oblepiona była kłakami kurzu. To samo było z koszulą i ze spodniami. Mimo, że na zewnątrz było już widno, w pokoju panował gęsty mrok. Peter podszedł do okna, odsunął delikatnie ciężką, ciemnobordową zasłonę i spojrzał w dół, na podwórko. Dwa radiowozy stały przed wejściem do klatki schodowej, w której i on mieszkał. Syreny już wyłączono, ale „koguty” wciąż migały, sprawiając, że stare mury nabierały nowego, żywszego wyrazu. „A więc to jednak u nas” pomyślał. 
    Poszedł do łazienki i wszedł pod prysznic. Początkowo strumień wody był lodowato zimny, dopiero po kilkunastu sekundach woda zrobiła się gorąca. „Dobrze mi to zrobi” pomylał drżąc, dopóki gorące strumienie nie oblały jego ciała, jednocześnie je rozgrzewając. Po porannej toalecie szybkie i proste ?niadanie. Mleko i reszta płatków z wczoraj. Siedział w kuchni i powoli przeżuwał mleczno-płatkową papkę. Lubił tę chwilę dnia, kiedy nie musiał się spieszyć, bo miał dziesięć minut na zjedzenie posiłku. Zawsze wtedy rozmyślał. O tym, co mu się śniło, czasem wymyślając zakończenia snów, albo o tym, co dzisiaj zrobi, albo co odpowie na ewentualną zaczepkę w pracy, czy na ulicy. Niestety, dzisiaj nie dane mu było rozkoszować się tym tete a tete z samym sobą. Jego rozmyślania gwałtownie przerwało stukanie do drzwi, a zaraz potem dzwonek. Peter nie cierpiał tego dźwięku. Zawsze miał wrażenie, że jeszcze chwila i mózg rozpadnie mu się na tysiąc kawałków, albo w najlepszym razie ogłuchnie. Na szczęcie ludzie rzadko go odwiedzali. Szczególnie o tak wczesnej porze.
–     Kto tam? – zapytał podchodząc do drzwi.
–     Policja. Detektyw van Voght, wydział kryminalny. Proszę otworzyć! – głos był pewny siebie i donośny.
–     Chwileczkę – odparł Peter, a wszystkie wcześniejsze obawy wróciły ze zdwojoną intensywnością. Otworzył drzwi, przelotnie spojrzał na podstawioną mu pod nos przez detektywa odznakę i gestem zaprosił do środka.
–     Słucham pana? – powiedział zamykając drzwi. Detektyw był człowiekiem średniego wzrostu, lat około trzydziestu pięciu. Wyglądał tak, jak większość ludzi wyobraża sobie typowego Holendra w tym wieku: brązowy garnitur, długi, szary płaszcz i kapelusz z wąskim rondem. Brakowało tylko okularów w rogowej oprawie i fajki.
–     Jest pan sąsiadem Adriana Bretha. – bardziej stwierdził niż zapytał van Voght.
–     Zgadza się – odparł Peter. – czy mój sąsiad nie żyje?
–     Skąd takie przypuszczenie? – zapytał detektyw, a jego „rutynowy” wyraz twarzy ożywił się nieznacznie.
–     Panie Voght… – zaczął Peter.
–     Van Voght, jeśli można – poprawił go detektyw.
–     Oczywiście. Panie van Voght, nie mieszkam tu od wczoraj. Nie robilibyście tyle hałasu z powodu zwykłej kradzieży, czy pobicia, a sam pan powiedział, że jest pan z wydziału kryminalnego.
–     Niezwykła błyskotliwość – zauważył bez ironii van Voght – może jednak poparta jakimiś obserwacjami? Słyszał pan coś dzisiejszej nocy, albo może widział? Coś, co mogłoby nam pomóc w śledztwie?
–     Niestety. Mam bardzo mocny sen, a poza tym, wypiłem wczoraj kilka piw, zanim usnąłem. Obudziły mnie dopiero wasze syreny.
–     A wcześniej? – indagował detektyw – czy nie zwrócił pan uwagi na coś niezwykłego w okolicy, może jakiś obcy kręcił się w pobliżu waszej kamienicy, może ktoś stał na klatce schodowej?
–     Przykro mi. Dużo pracuję, późno wracam. Nawet gdyby ktoś stał, mógłbym go nie zauważyć. Tym bardziej, że na klatce prawie zawsze nie ma światła, a ja prawie zawsze jestem ledwo żywy ze zmęczenia. Poza tym, tutaj ciągle kręcą się jacyś obcy. Taka okolica. Piją w bramach, ćpają w klatkach, chyba sam pan wie jak to jest.
–     Tak. Oczywicie. Rozumiem. Gdyby się jednak coś panu przypomniało, proszę do mnie zadzwonić – van Voght wyciągnął rękę w kierunku Petera. Między dwoma palcami trzymał wizytówkę – tutaj ma pan numer mojego telefonu. Proszę dzwonić o każdej porze.
–     Dobrze – odparł Peter – a właściwie to co się stało? – wreszcie zadał to pytanie, choć miał ochotę zadać je już dawno. Bał się jednak zdradzić przed detektywem, że tak bardzo go to interesuje.
–     Myślałem, że pan wogóle o to nie zapyta – odparł van Voght, lekko się uśmiechając.
–     Czy powinienem? – zapytał Peter, podejmując wyzwanie.
–     W zasadzie nie, ale wszyscy lokatorzy, z którymi dziś rozmawiałem, łamali tę zasadę. Rozumie pan, zwykła, ludzka ciekawość.
–     Może nie jestem ciekawski, a może mniej niż inni – odparł Peter.
–     A może nie musi pan pytać, bo wie co się stało? – zaatakował van Voght.
–     W końcu jednak zapytałem, a pan próbuje mnie oskarżać.
–     Ależ skąd. Ja nikogo nie oskarżam, dopóki nie zdobędę przeciw niemu dowodów. Takie jest prawo. Może się pan nie obawiać, nie ma żadnych poszlak wskazujących na to, że może pan coś wiedzieć w tej sprawie. To była zwykła, zawodowa dociekliwość. Przepraszam, że zabrałem panu czas.Van Voght wstał i ruszył w kierunku wyjścia. 
    „Przeholowałem” pomyślał Peter. „Nie powinienem być aż tak ostrożny, to brzmiało sztucznie”.
–     No więc powie mi pan co się stało? – próbował zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zrobił, jak mu się wydawało, na detektywie.
–     Nie powinienem, ale i tak by się pan dowiedział od sąsiadów, więc powiem panu – van Voght znów się uśmiechnął. „Cholerna Mona Liza” przypiął mu w myślach etykietkę Peter.
–     Pan Adrian Breth, pański sąsiad, został zamordowany. Brutalnie zamordowany. Oszczędzę panu szczegółów, w każdym bądź razie sprawca, bądź sprawcy, starali się aby ich ofiara cierpiała. Śmierć była długa i bolesna. I cicha. Van Voght stał już przy drzwiach. Peter słysząc słowa „cicha” poczuł się nagle bardzo słabo. 
–     Coś panu dolega? Wygląda pan tak blado… – uprzejmie zapytał detektyw.
–     Nie, dziękuję… Wszystko w porządku. To ta historia z morderstwem… zaraz mi przejdzie. – Peter usiłował zachowywać się normalnie.
–     Musi pan na siebie uważać, z tego co widzę, jest pan bardzo wrażliwy, a dzisiejsza rzeczywistość nie sprzyja takim ludziom – powiedział van Voght z troską w głosie – skoro nie potrzebuje pan mojej pomocy, jestem zmuszony pożegnać pana. Mam dzisiaj mnóstwo pracy, a muszę jeszcze odwiedzić pańskich pozostałych sąsiadów. Do widzenia.
–     Do widzenia – odparł Peter, a gdy tylko za detektywem zamknęły się drzwi, osunął się na podłogę. „Koniec sielanki, muszę się jak najszybciej spakować i opuścić to miasto, a może nawet ten kraj” pomyślał. „Boże! A ja łudziłem się, że wszystko będzie w porządku, ale nie, to by było zbyt piękne. Jak on to powiedział? Śmierć była długa, bolesna i cicha? Tak dobrze znam ten rodzaj śmierci.  Znowu się zaczęło”. Wstał i zaczął się w pośpiechu pakować. „Byle jak najszybciej stąd wyjechać” ta jedna myśl wciąż kołatała mu się po głowie. Godzinę później był już w drodze. 

    Wyspa Patmos była uroczym zakątkiem. Mała, górzysta, o brzegach pełnych zębatych skał, sprawiających wrażenie niedostępności. Temperatura rzadko spadała tutaj poniżej piętnastu stopni Celsjusza, a od najbliższego lądu dzieliło ją jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Na skalistych nadbrzeżach niewiele było roślinności, ale za to mnóstwo ptaków. Całe kolonie mew, głuptaków, albatrosów i petreli. Prawdziwy raj dla ornitologa. Jednak los bywa złośliwy. Na wyspie mieszkał jeden tylko człowiek, mieszkał z przymusu i na pewno nie był ornitologiem. W cieniu jednego z pagórków stała mała chatka, bardziej przypominająca szałas niż dom. Wewnątrz była tylko jedna izba, a w niej stół, stołek, palenisko i posłanie. Na stole stał drewniany pojemnik na trzcinki, obok leżały zwoje pergaminu, a na środku stało naczynie z ciemnym płynem, służącym zapewne do pisania. Ściany były chropowate i pokryte kurzem, a w wyższych partiach okopcone, podobnie jak cały sufit, zrobiony z kilku desek i pokryty trzciną. Niewiele było tu sprzętów, a i one leżały w nieładzie. Mieszkaniec tego domu nieszczególnie zwracał uwagę na porządek. Drzwi i jedyne okno były otwarte, a palenisko wygaszone, mimo to panował tutaj nieznośny upał. W kącie na pryczy spał człowiek. 
    Był już stary, jego długie, siwe włosy chaotyczną kaskadą spływały mu poprzez twarz na poduszkę. Jego oddech był nierówny, a z czoła spływały grube krople potu. Było wczesne popołudnie, czas, gdy upały są największe, a całą przyrodę ogarnia dziwny bezruch. Gorące powietrze sprawia, że odległe krajobrazy zdają się falować, można by pomyśleć, że jeszcze chwila, a całkiem się rozpłyną. Mimo całej tej martwoty i ciszy sen mężczyzny był niespokojny. Co chwilę poruszał się, chwytał rękami powietrze, czasem mruczał coś niewyraźnie. 
    Nagle głośno krzyknął i otworzył oczy. Powoli usiadł na pryczy i półprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dookoła. Oddech zaczął mu się wyrównywać i uspokajać, a oczy nabrały mocy i wyrazu, tak charakterystycznych dla ponadprzeciętnych osób. Starzec mimo swego wieku wstał sprężycie z posłania i podszedł do stołu. Wziął jeden z czystych pergaminów, rozłożył go, po czym usiadł na stołku, wyciągnął z drewnianego kubka nową trzcinkę, otworzył pojemnik z barwnikiem i zastygł w bezruchu. Przypominał sobie sen. Śniła mu się przyszłość. Wiedział, że to przyszłość, gdyż miał dar – mógł wzrokiem wybiegać w dzień jutrzejszy i widzieć to, co się dopiero ma wydarzyć. Była noc, droga, którą widział dziwnie odbijała światło księżyca. Nagle zobaczył, że po drodze porusza się metalowy rydwan bez wierzchowców. Przeraził się, ale nie widokiem rydwanu, ale tym, co zobaczył w środku. 
    Pojazd w pewnym momencie zatrzymał się, a powożący nim człowiek wysiadł i spojrzał na tył. Był tam długi, metalowy sarkofag i to z niego emanowało prawdziwe Zło. „Tego nie da się opisać, zbyt to dziwne” pomyślał człowiek. „Zaraz, zaraz… co tam było dalej?” Sen miał dalszy ciąg. Z mroku wyłonili się jacy jeźdźcy. Ci byli bardziej realni. Jechali na koniach i mieli na sobie rzymskie zbroje. Pierwszy miał białego konia, a w ręku łuk, drugi miał w ręku miecz, a jechał na koniu, którego sierść była rdzawoczerwona, trzeci jechał na karym koniu, a w ręku trzymał wagę, a czwarty jechał trochę z tyłu, na dziwnym trupio bladym wierzchowcu, nic nie trzymał w rękach i trudno było dojrzeć jego twarz, mimo to był najbardziej przerażający. Starzec zastanawiał się co by to mogło znaczyć. Uniósł głowę do góry, jakby tam mógł znaleźć natchnienie. W pewnym momencie, mimo, że na zewnątrz panował upał, a powietrze stało nieruchomo, w chacie zrobiło się chłodno i – rzecz nieprawdopodobna – zerwał się gwałtowny wicher. Szarpał szatami i brodą mężczyzny, ale ten nie zwracał na to uwagi, był obecny tylko ciałem, jego duch był gdzie indziej. Gdy wiatr ustał, stary człowiek wiedział już co znaczy sen. Zanurzył trzcinkę w czarnym płynie i zaczął pisać. 


    „To mrowienie na karku nie wróży niczego dobrego” pomyślał Klaus. Było ciemno, on był zmęczony, a na dodatek wydawało mu się, że go ktoś obserwuje. „Chyba nie ona” zastanawiał się. „W takim razie kto?” To przecież niemożliwe, żeby w nocy, na pustej drodze, od jakich dwudziestu minut, w górzystym terenie ktoś obserwował szybko jadący karawan. „To chyba ze zmęczenia.” Zahamował i zjechał na pobocze. „Czas rozprostować kości i złapać parę minut snu. I niech się dzieje co chce” mruczał do siebie. Wyłączył silnik, otworzył drzwi i wysiadł w mrok nocy. „No, można teraz zapalić, a potem krótka drzemka” układał plany Klaus. Wyciągnął z kieszeni paczkę Cameli, otworzył i wydobył z niej jednego z niewielu papierosów jakie mu zostały. „Nawet to się kończy” pomyślał „Trzeba będzie kupić na najbliższej stacji nową.” Zapalił i wydychając dym wpatrzył się w mrok przed sobą. W pewnym momencie wydało mu się, że zauważył jakiś ruch. „Ki diabeł?” mruknął. Z plamy czerni, jaką tworzył cień drzew rosnących przy drodze, wyłoniło się czterech konnych. Ubrani byli w jakieś archaiczne zbroje, a konie mieli zupełnie niedobrane maścią. „Albo w okolicy zatrzymał się cyrk, albo jest tu gdzieś szpital wariatów, albo usnąłem za kierownicą i zaraz się zabiję” zastanawiał się Klaus. Na wszelki wypadek uszczypnął się w rękę. Wszystko było w porządku, przynajmniej z nim. Jeźdźcy przemknęli obok kłusem. Ostatni z nich, ten na dziwnym, jakby szarawym koniu, spojrzał na mężczyznę stojącego obok samochodu. „Ciekawa twarz” pomylał Klaus, „trudno taką zapomnieć”. 

    Peter zawsze marzył o dużym samochodzie. Chrysler, Cadillac, może Pontiac. Niestety, nigdy się takiego nie dorobił. Jeździł małym, teraz już dziesięcioletnim golfem. Ani szybkim, ani wygodnym, ale tanim i w miarę wytrzymałym. Teraz cieszył się, że ma taki niepozorny samochód. Mniej rzucał się w oczy, a o to przede wszystkim chodziło. Zastanawiał się, czy ten nagły wyjazd nie skieruje podejrzeń w jego stronę, ale choćby nawet, to nim Van Voght zauważy, że zniknął, on będzie już daleko. Dwie godziny temu zjechał z autostrady na mniej uczęszczaną drogę. „Tak będzie lepiej” pomyślał, „mniej osób mnie zapamięta”. Okolica stawała się coraz bardziej pustynna i bezludna. Rano można było się jeszcze dopatrzyć jakich drzew, teraz nawet krzewy pojawiały się rzadko i w chorobliwych, karłowatych odmianach. Było już dobrze po południu, powoli zbliżał się zmierzch. Należało pomyśleć o noclegu. 
    Przydrożne słupki monotonnie uciekały w tył, Peter postanowił, że nie będzie na nie zwracał uwagi, to mogło by go uśpić. Zaczął wsłuchiwać się w głos spikera radiowego. Miły, ciepły, lekko schrypnięty głos, bardzo szybko mówił o pogodzie, jednoczenie dowcipkując i zapowiadając następną piosenkę. „Znowu będzie upał” zmartwił się Peter. „Nienawidzę tych gorących nocy i tej piosenki o miłości, która odlatuje jak ptak” pomyślał. „Dlaczego oni ciągle i we wszystkich stacjach radiowych wałkują te same kawałki. Można się porzygać”. 
    Zerknął okiem na dużą, kolorową tablicę, informującą, że piętnaście kilometrów dalej jest stacja benzynowa, całodobowa restauracja i pokoje do wynajęcia. -Witam w domu – mruknął sam do siebie – Przynajmniej w miejscu które dziś wieczorem zastąpi mi mój dom – dodał.- Najwyższy czas się zatrzymać, bo zaczynam gadać do siebie – znów odezwał się do siebie. Kilkanaście minut później, w jednostajny, płaski krajobraz wdarła się betonowa nieprawidłowość. Wyglądało to tak, jakby pustynia wypluła na swoją powierzchnię kilka brył geometrycznych. Peter nie znał się zbyt dobrze na malarstwie i kolorach, ale widok urzekł go swym urbanistycznym stylem i zabarwieniem, które posiadało prawdopodobnie całą paletę barw od ciemnej czerwieni poprzez bordo, aż do czerni. W oddali widać było prostokątny zarys stacji benzynowej z charakterystycznymi filarami i stanowiskami dla samochodów, duży parking, restaurację oraz rząd parterowych domków, które z tej odległości wyglądały jak klocki ułożone w rzędzie, jeden obok drugiego, przez jakiegoś miłującego harmonię dzieciaka – giganta. Lampy na stacji i na parkingu sączyły ostre, czerwono-pomarańczowe światło, tak idealnie komponujące się z kolorami, jakie wokół rozsiewało zachodzące, purpurowe słońce. Tylko restauracja wyłamywała się z tej kompozycji bladym, trupim wręcz światłem lamp jarzeniowych. ” I niech mi ktoś powie, że nie ma piekła na ziemi” pomyślał Peter. 
    Podjechał na stację, zatankował, zamienił kilka słów z wielkim, leniwie poruszającym się człowiekiem, który obsługiwał dystrybutor, potem uregulował rachunek i wjechał na parking. 
    Stało tam kilka samochodów osobowych i cztery wielkie, osiemnastokołowe ciężarówki. „Piękne maszyny” zachwycił się Peter, spoglądając na „tiry”. Podszedł do jednego z domków na którym nad drzwiami wejściowymi przybity był duży, prostokątny kawałek płyty pilśniowej z białym napisem „Recepcja”. W środku przywitał go znużonym spojrzeniem około sześćdziesięcioletni, zasuszony mężczyzna, w mocno sfatygowanej koszuli. Okazało się, że są jeszcze wolne dwa bungalowy. Peter wynajął jeden z nich, zapłacił, wziął klucz, ręczniki i pościel, poczym wszedł do ostatniego, licząc od restauracji domku, Nie zapalając światła zlokalizował łóżko, rzucił na nie cały swój bagaż i wyposażenie, jakie otrzymał w recepcji, zamknął drzwi i poszedł coś zjeść. Było przed dziewiątą, więc w restauracji siedziało stosunkowo dużo osób. Dwa stoliki zajmowały jakieś rodziny. Jedna z nadpobudliwymi zdawało się dziećmi, które ciągle sięgały rękami po różne rzeczy na stole, o mały włos nie rozlewając mleka i herbat swoich rodziców, którzy wciąż je uciszali, uspokajali i karcili. 
    Małżeństwo wyglądało tak, jakby pierwszy raz w życiu zajmowało się dziećmi i jakby ta rola ich przerastała. „Nowoczesne, bezstresowe wychowanie” ocenił w myślach Peter. Przy drugim stoliku siedziało dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zachowywali się tak, jakby się czegoś bali. Między nimi siedziała dziesięcioletnia może dziewczynka w ciemnozielonych rajtuzkach, plisowanej spódniczce w szkocką kratę, białej bluzeczce i czerwonym sweterku. Dziecko było blade, ale nie wyglądało to na chorobliwy objaw, a raczej na rzadką karnację skóry. Mała miała proste, lśniące, czarne włosy prawie do pasa, nad czołem przycięte w równiutką grzywkę. „Ci są bardziej interesujący” zauważył Peter, „szczególnie ta mała”. Cała trójka w milczeniu spożywała posiłek. W kącie siedziało kilku tęgich facetów w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. „Na pewno kierowcy tirów” domyślił się. „Ta nadwaga to pewnie wynik siedzącego trybu życia i fastdoodowego żarcia, zjadanego na szybko w przydrożnych barach”. Oprócz nich siedziało jeszcze kilka osób, między innymi dwóch „japiszonów”, jak w myślach nazwał ich Peter, w modnych garniturach, nienagannie białych koszulach i krawatach mocno zaciśniętych pod szyją nawet w trakcie posiłku. Peter zamówił sok z grejpfrutów i „coś ciepłego”, zostawiając wybór młodej kelnerce o budowie kariatydy. Po kilku minutach stała przed nim duża szklanka soku, talerz z dymiącym brązowym płynem, w którym pływały jakieś warzywa i drobno pocięty makaron oraz koszyk z chlebem i trzy szklane pojemniczki ze standardowymi przyprawami: solą, pieprzem i papryką. Jadł powoli, dmuchając na gorącą zupę i przeżuwając z namysłem chleb. Z nudów obserwował swych współbiesiadników. W sumie nic szczególnego, grupa ludzi, którzy przyjechali z różnych stron świata, spotkali się na chwilę w jednym miejscu, a jutro znów rozjadą się w różne strony. „Niby nic nadzwyczajnego, a jednak ciekawe. I jakie głębokie” dumał Peter popijając sok. „Ciekawe czy takie spotkania, zawężone jedynie do kontaktu wzrokowego, wpłyną jakoś na nasze życie? Zresztą, czy to ważne?” Nagle zauważył, że cicha dziewczynka, na którą już wcześniej zwrócił uwagę, przygląda mu się. Uśmiechnął się do niej, ale ona nie odwzajemniła uśmiechu. Peter spojrzał w inną stronę. „Nigdy nie wiadomo co się takiemu dziecku ułoży w główce” pomyślał. „Patrzyła na mnie, jakbym jej zrobił krzywdę. Dziwna mała, lepiej nie zwracać na nią uwagi”. Jednym haustem dopił sok, zostawił na stole pieniądze z niewielkim napiwkiem, szybko wstał i wyszedł na zewnątrz. Zapadła już noc. Teraz stacja i bar wyglądały jak wyspa światła w bezkresnym morzu ciemności. „Dziś doświadczam samych interesujących widoków” pomyślał. Zrobiło się duszno. Wziął głęboki oddech, przeciągnął się, wyciągnął z kieszeni papierosy i zapalił jednego. Powietrze pachniało kurzem, asfaltem i mieszaniną spalin, gumy i oleju. Peter lubił ten zapach, kojarzył mu się z drogą i podróżą, a więc z odkrywaniem czegoś nowego, czego wcześniej nie doświadczał. „Każda podróż nas wzbogaca” przemknęło mu przez głowę. Za jego plecami stuknęły drzwi. Odruchowo obejrzał się. Za nim stała dziewczynka w czerwonym sweterku. 
–     Dlaczego pan zrobił krzywdę temu drugiemu panu? – zapytała z otwartocią spotykaną tylko u dzieci. Peter zamrugał oczami „O co jej chodzi?” zastanowił się.
–     Jakiemu panu? – zapytał.
–     Temu w długim, czarnym samochodzie z falbankami. – odrzekła bez namysłu.
–     Nie znam nikogo takiego, musiało ci się co pomylić, albo może jestem podobny do jakiegoś aktora z filmów, które teraz oglądają dzieci. – próbował uspokoić małą.
–     Nie. Widziałam jak pan go bił, a potem jeszcze taka pani i on upadł i był cały we krwi. – mówiła dziecięcym, ale przecież bardzo spokojnym i opanowanym głosem, zważywszy na wagę tematu, jaki poruszała.
–     Słuchaj, mała… – zaczął Peter, gdy znów z tyłu stuknęły duże, przeszklone drzwi.
–     Marie! Co ty wyprawiasz! Nie przeszkadzaj panu. – kobiecy, normalnie zapewne spokojny, melodyjny głos, choć teraz pobrzmiewała w nim nutka histerii.
–     Bardzo pana przepraszam, nie wiem, co się z nią dzieje, zazwyczaj się tak nie zachowuje. – właścicielka głosu okazała się matką Marie, trzydziestoparoletnią kobietą, na której życie zaczęło już lekko odciskać swoje piętno, co najłatwiej można było zauważyć w kącikach jej oczu. „Słynne kurze łapki” przeleciało mu przez głowę. 
–     Nic się nie stało, Marie nie przeszkodziła mi w niczym istotnym, a poza tym to bardzo intrygująca, młoda osóbka. – powiedział.
–     Marie jest bardzo… wrażliwa. -kobieta na chwilę zawiesiła głos. – Zresztą nie będę pana zanudzać, ani dłużej mu przeszkadzać. Kochanie, przeproś pana.
–     Przepraszam. – powiedziała Marie, świdrując Petera oczami.
–     Nic nie szkodzi. Naprawdę. – odparł Peter.
–     Dobranoc panu. – pożegnała się kobieta. – Marie, powiedz panu „dobranoc”.
–     Dobranoc panu. – powiedziała Marie, nie spuszczając z niego wzroku.
–     Dobranoc pani. I tobie też życzę dobrej nocy, Marie, z kolorowymi snami i bez żadnych koszmarów. – powiedział Peter pochylając się ku dziecku. Matka odruchowo uśmiechnęła się uśmiechem, jakim darzy się sąsiadów, spotykając ich rano przed domem, Marie zachowała poważną twarz, po czym obie wróciły do restauracji. Peter patrzył na nie, jak się oddalają, a potem siadają obok mężczyzny, z którym siedziały wczeniej. Dorośli wymienili między sobą kilka krótkich zdań, po czym mężczyzna rzucił Peterowi przez oszklone drzwi krótkie spojrzenie. Peter odwrócił wzrok. Nie chciał, aby widzieli, że im się przygląda. Postał jeszcze z minutkę, rzucił niedopałek papierosa na chodnik, przydeptał go, choć wiedział, że beton raczej się od niego nie zapali. „Odruchy” pomyślał, po czym skierował swe kroki w stronę sklepiku obok stacji. Po chwili wyszedł stamtąd, niosąc pod pachą sześciopak piwa. 

Kochana Elizo!

      Wybacz, że przez tak długi okres czasu nie odzywałem się do Ciebie. Wiem, że jestem Twoją najbliższą rodziną i powinienem utrzymywać z Tobą bliskie kontakty, jednak myślę, że gdy wyjawię Ci powody tak długiego nieodwiedzania Cię i niepisania, nie tylko wybaczysz mi, ale jeszcze uraduję Twe serce. Jak zapewne pamiętasz, przez długi czas poszukiwałem osób, które są odpowiedzialne za śmierć Twojego Ojca i Matki, a mojego Brata i Szwagierki. Z radością donoszę Ci, że wiadoma nam osoba jest w moich rękach. Jadę z nią na pustynię, aby tam dokonała się Sprawiedliwość. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za tydzień, może dziesięć dni, od otrzymania przez Ciebie tego listu, zjawię się osobicie, aby świętować tak korzystny dla nas obrót sprawy. Natomiast gdybym nie dawał znaku życia przez miesiąc, znaczy to, że stało się najgorsze i zostałaś sama. Wtedy pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj na pustynię zwaną przez miejscowych "Diabelskim Piecem" (nie zdajesz sobie sprawy jaka to trafna nazwa). Pytaj o czarny karawan. Mam jednak nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i dusze naszych bliskich będą się radować w Niebie.
Niech Cię Bóg błogosławi drogie dziecko

wuj Klaus.


    Młoda, około dwudziestoletnia dziewczyna skończyła czytać list. Ręka w której go trzymała, bezwolnie opadła na poduszkę, leżącą obok na sofie. Po policzkach spływały jej łzy, ale na ustach igrał lekki uśmiech, wyrażający satysfakcję. Ubrana była w wojskowe spodnie w barwach ochronnych, oprócz nich miała na sobie tylko prosty, bez ozdób, czarny biustonosz. Siedziała boso. Nieobecnym wzrokiem rozejrzała się po pokoju, uciekając myślami w głąb siebie. Była naturalną blondynką, a jej długie, proste włosy ścile przylegały do głowy, mocno ściągnięte w kucyk. Pokój pełen był ciemnych, stylowych mebli, wyglądających jak antyki i odbijających swoimi gładkimi powierzchniami światło wpadające przez duże, staromodne okno, przesłonięte firanką. Na ścianach pokrytych tapetą w różnych odcieniach gołąbkowej zieleni wisiały obrazy, krucyfiks i portret dwójki młodych ludzi. Kobieta na portrecie była bardzo podobna do Elizy.

 Peter dopijał właśnie czwarte piwo. Wcześniej wziął prysznic w swoim bungalowie, na wszelki wypadek pościelił sobie łóżko, posiedział trochę przed telewizorem, który pamiętał pewnie czasy, gdy Beatlesi zaczynali karierę, po czym znudzony przemocą płynącą z ekranu, wyszedł z kolejną puszką piwa na świeże powietrze. Noc była parna. Pot spływał mu po plecach i po twarzy. „Znowu się nie wyśpię w ten upał” pomyślał. „Mam nadzieję, że piąte piwo nie wpłynie zbytnio na moją jutrzejszą kondycję. Znów cały dzień drogi przede mną”. 
    Było około pierwszej po północy. W otulającą wszystko ciszę wdarł się odległy pomruk silnika. Na horyzoncie pojawiły się dwa świetlne punkty, poruszające się synchronicznie. 
    Światła powoli, ale z uporem zbliżały się. Szum silnika stale narastał, aż wreszcie przeszedł w ciężki, niski ryk. Na stację zajechał czarny karawan. Po przydrożnym pyle, pokrywającym cały samochód, można było poznać, że przebył daleką drogę. „Karawany nie odjeżdżają zbyt daleko od cmentarzy” zadumał się Peter, „a poza tym rodzina nieboszczyka wolała by pewnie, aby ich ukochany zmarły udawał się w ostatnią podróż nieco czystszym pojazdem. No i brak konduktu żałobnego. Z drugiej jednak strony” kontynuował rozmyślania Peter „facet mógł go niedawno kupić i nie zdążył się nim jeszcze zająć. Skąd więc ten niepokój we mnie?” pomyślał, a po skórze przebiegło mu kilka tysięcy mrówek, zimnymi łapkami wytyczając szlak wzdłuż kręgosłupa, aż na sam czubek głowy.
–    Pomóż jej – Peter był o włos od zawału serca, gdy ktoś tuż za jego plecami wyszeptał te słowa. Gwałtownie odwrócił się, mocniej zaciskając rękę na puszce. „Prawie pełna, może zdążę rzucić” myśl jak błyskawica zaświtała mu w głowie i jak błyskawica zgasła. Przed nim stał wysoki mężczyzna, o włosach w kolorze kory dębu, które w świetle lamp połyskiwały zielonkawo. Dryblas miał na sobie rozpiętą koszulę w kratę, spod której wyłaniał się jego nagi, nieowłosiony tors. Było w nim coś dziwnego, sposób w jaki podszedł, nie czyniąc najmniejszego hałasu w ciszy nocnej i to, że mimo zaduchu nie było na nim kropli potu, a może to, że stał boso, w przybrudzonych jeansach, w jakiejś nienaturalnie statycznej pozie. I jeszcze ten zapach. Rozsiewał dookoła siebie woń roztartych w palcach liści dębu, a gdy szeptał, zdawało się, że to szumią drzewa. Wszystko to sprawiało, że Peter, zamiast go uderzyć, czy zdrowo opieprzyć, jak z początku zamierzał, zdołał tylko z trudem wykrztusić pyta nie:
–     Co?… -Pomóż jej – zaszemrał obcy. Jego głos zdawał się dochodzić zewsząd. Otaczał Petera.
–    Kim jesteś? – słowa mężczyzny z trudem torowały sobie drogę do świadomości Petera. 
–    Jestem Jan. – odparł człowiek – a teraz pomóż jej.
–    Komu? – Peter wreszcie zaczynał rozumieć o co obcemu chodzi.
–    Jest w karawanie i potrzebuje pomocy. Pomóż jej – zaszumiały liście w głosie mężczyzny. 
–    Słuchaj człowieku, nie znam ciebie, nie znam „jej” i nie znam właściciela z tego karawanu. Poza tym nie podoba mi się, że skradasz się za moimi plecami w nocy, w ogóle ty mi się nie podobasz i sposób w jaki mówisz i dziura ozonowa i przemoc na ulicach i jeszcze setki innych rzeczy, więc odpierdol się ode mnie i sam pomagaj komu chcesz, bylebyś nie wchodził mi w drogę. – Peter wyraźnie zaczął odzyskiwać kontrolę nad sobą.
–    Ja nie mogę jej pomóc, ale ty możesz. Pomóż jej, proszę. – mężczyzna skończył mówić, odwrócił się i jednostajnym krokiem odszedł na pustynię. Peter stał i patrzył w mrok, w którym zniknął obcy. 
    Po kilku minutach w jego głowie zaświtała pierwsza, nieśmiała myśl: „Ja pierdolę!” Pociągnął spory łyk z puszki, którą wciąż trzymał w ręku, po czym wyciągnął papierosa i zapalił. „Może to zmęczenie” myślał. „Nie, niemożliwe, jeszcze nigdy ze zmęczenia nie miałem wizji, a poza tym, nie jestem jeszcze tak zmęczony. Cóż, podobno są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się naszym filozofom, może to jedna z nich. Albo to jakiś ćpun, zresztą w czepku urodzony, boso, nocą, na pustyni. Tyle tam węży i skorpionów. Ma facet jaja, albo gówno zamiast mózgu.” Peter wrócił do swojej kwatery. Chwilę potem usłyszał, jak karawan podjeżdża na parking. Kierowca wyłączył silnik, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku recepcji. Peter nie mógł zasnąć, wciąż myślał o dziwnym spotkaniu z Janem. „Jestem Jan. Kurwa! Wiele mi to mówi” wściekał się. Jednak mimo iż próbował myśleć o czymś innym, gdzieś w głębi siebie, w podświadomości, podjął już decyzję. Poczekał, aż usłyszy kroki powracającego właściciela karawanu, odczekał jakieś pół godziny, czyli jedno piwo, albo sześć teledysków i cicho wyszedł na zewnątrz. 


    Było przed trzecią. Zrobiło się chłodniej. „No, wreszcie będę mógł zasnąć. Zajrzę tylko przez szybę do środka tego karawanu, żeby mieć pewność, że facet ześwirował, a ja jestem zdrowy” pocieszał się. Rozejrzał się po okolicy. Cały świat wyglądał jakby usnął, albo umarł. Było pusto i cicho. Nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Peter najciszej jak potrafił, podszedł do czarnego pojazdu. W górnych partiach okien samochodu porozwieszane były białe firanki. Peter przysłonił ręką oczy i zbliżył twarz do jednej z tylnych szyb. W środku była stalowa trumna, okręcona kilkakrotnie grubym, lśniącym łańcuchem. Nagle wydało mu się, że usłyszał cichy stuk. Jeszcze bardziej zbliżył twarz do powierzchni szyby, jednocześnie lekko przekrzywiając głowę, aby lepiej słyszeć. Stuk się powtórzył. I wtedy zauważył, że trumna delikatnie drgnęła. Po chwili drgnęła raz jeszcze. „O cholera!” pomyślał. „Świr miał rację, tam ktoś jest.” 
    Za jego plecami skrzypnął pod butem piach. Odwrócił się i to go uratowało przed nieuchronnym pęknięciem podstawy czaszki, jakie zafundowałby mu niewątpliwie, stojący za nim ze strzelbą mężczyzna. Przeciwnik był wysoki i chudy. Miał krótkie, szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. Po pierwszym, chybionym ciosie kolbą w głowę Petera, właśnie brał kolejny zamach. Nie było czasu na słowa wyjaśnienia, czy słowa jakiekolwiek inne. Nie było czasu nawet na zwyczajowe przekleństwo. Był czas na działanie. Peter wyciągnął ręce przed siebie, próbując złapać szpakowatego za dłonie splecione na strzelbie, jednocześnie uderzając w niego ciałem. Mężczyzna nie zdążył się uchylić i razem runęli na asfalt, pokryty cienką warstwą piachu, naniesionego przez pustynny wiatr. Peter leżał na przeciwniku, wykorzystał więc ten fakt i przenosząc cały ciężar ciała na lewą rękę, którą dociskał do ziemi ręce mężczyzny trzymające broń, uniósł się na niej, a prawą zdążył kilkakrotnie uderzyć go w szczękę. Ruchy szpakowatego stały się nieco bardziej wolne, jednak zdołał uwolnić swoją lewą dłoń i zadał nią cios. 
    Peter schował głowę w ramiona, stoczył się z leżącego pod nim człowieka przez lewe ramię, nie rozluźniając jednak uchwytu na kolbie i zasłonił się prawą ręką. Poczuł w niej ból, gdy uderzenie szpakowatego go dosięgło, osłonił jednak głowę, poza tym jego przeciwnik, leżąc nie mógł wziąć pełnego zamachu, co osłabiło nieco uderzenie. Ból był mniej dotkliwy niż spodziewał się tego Peter. Widząc, że mężczyzna próbuje się podnieść, chwycił obiema rękami za strzelbę i wyszarpnął mu ją z rąk, przez co szpakowaty znów się przewrócił. Obydwaj zaczęli błyskawicznie podnosić się z ziemi. Peter wstając wysunął lewą nogę do przodu, przenosząc na nią cały ciężar ciała, tak, że mógł od razu kopnąć prawą, co też uczynił. 
    Przeciwnik był nieco wolniejszy. Zapewne miał na to wpływ jego upadek i kilka ciosów w szczękę, które wymierzył mu Peter. Kopnięcie dosięgło jego żeber. Krzyk bólu był pierwszym dźwiękiem, jaki wydobył się z jego ust, rozdzierając ciszę nocną. Peter nie namyślając się wiele doskoczył do niego i z całej siły, zza głowy, uderzył go trzymaną za lufę jak maczuga strzelbą, w twarz. Dał się słyszeć cichy trzask i mężczyzna runął na ziemię. Peter wzniósł broń do następnego ciosu, ale przeciwnik leżał na brzuchu, wtulając twarz w asfalt i nie ruszał się. Peter podszedł bliżej i delikatnie szturchnął go butem. Żadnej reakcji. Odwrócił go nogą na wznak. Cały lewy policzek i czoło mężczyzny były krwawą plamą, z której sterczał spuchnięty nos. Szczęka była nienaturalnie przesunięta w prawą stronę, a z uchylonych ust sączyła się ciągliwą nitką strużka krwi, zmieszanej ze śliną. Widok był okropny. Peter, wciąż z kolbą wzniesioną nad głową, przykucnął obok swej ofiary. Człowiek oddychał, wciąż więc jeszcze żył, ale było pewne, że jest nieprzytomny. „Co ja robię!” myślał Peter, odkładając na bok strzelbę i nerwowo przeszukując kieszenie leżącego mężczyzny. „Ale facet śmierdzi, chyba się nie mył przez tydzień” przemknęła mu przez głowę irracjonalna w tej sytuacji myśl. Wreszcie znalazł to, czego szukał: mały pęk kluczyków do samochodu i dwa, bliźniaczo do siebie podobne, nieco większe klucze, zapewne od kłódki. Szybko podszedł do bagażnika i przymierzył jeden z mniejszych kluczy. „Oczywiście nie pasuje, to zawsze jest ten drugi klucz” pomyślał ze złością. Rzeczywiście drugi pasował. Przekręcił go i nie wyciągając z zamka uniósł klapę do góry.
     Chwycił za trumnę i z trudem wyciągnął ją na zewnątrz. Jej dolną część postawił na ziemi, podczas, gdy górna wciąż opierała się o samochód. Otworzył kłódkę i szybko zaczął odwijać łańcuch. „Żeby tylko nie było za późno” myślał. Gdy ostatni zwój łańcucha opadł na asfalt, wieko trumny wystrzeliło na kilka metrów w górę. Peter tylko cudem zdołał uniknąć uderzenia. Gwałtownie odskoczył do tyłu. Wtedy wszystko zaczęło się dziać naraz. Najpierw z trumny wyskoczyła jakaś kobieta. Wylądowała na ziemi miękko jak kot, lekko tylko podpierając się lewą ręką, potem z wielkim hukiem opadło wieko trumny, potem coś gwałtownie szarpnęło go za ramię, a później usłyszał wystrzał. Zresztą, może wszystko było na odwrót. Jednak sekundę później świat nagle dziwnie zwolnił. Peter nie mógł wykonać najmniejszego nawet gestu. Mógł tylko patrzeć. Zwrócił więc uwagę na to, że horyzont powoli i jednostajnie przechodzi od poziomu do pionu. Następnie zauważył, że kilka domków dalej, w otwartych drzwiach, oświetlona czerwonawym światłem latarni, stoi mała, czarnowłosa dziewczynka, na koniec zaś wielki, asfaltowy parking, teraz już całkowicie pionowy, uderzył go w głowę. Potem nastała ciemność. 

    Świadomość wracała boleśnie, z trudem przeciskając się przez czarne opary niepamięci. Pierwszymi wrażeniami jakie zaczęły docierać do Petera były szum, ruch i muzyka. Zaczął je z wolna analizować. Po kilku minutach doszedł do wniosku, że szum pochodzi z jego własnej głowy, natomiast muzyka i ruch są z zewnątrz. Delikatnie uchylił powieki. Siedział w samochodzie, ale nie swoim. Była noc. Przed nim, oświetlona reflektorami wstęga asfaltu, uciekała gdzieś wstecz. Wolno odwrócił głowę. Z jego lewej strony, za kierownicą siedziała kobieta. Jej twarz oświetlona była przytłumionym, zielonkawym światłem, sączącym się z deski rozdzielczej. Wykonywała spokojne, prawie niezauważalne ruchy kierownicą, wpatrując się w mrok przed sobą.
–     Doszedłeś już do siebie? – zapytała. Peter szerzej otworzył oczy, zaczął intensywnie wpatrywać się w kobietę, przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się, potem ona znów wróciła do obserwowania drogi przed nimi.
–     No, jak się czujesz? – spytała ponownie.
–     Co się stało? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
–     Uratowałeś mnie. W dzisiejszych czasach to oznaka nietuzinkowego charakteru, albo takiej samej głupoty. Jeszcze cię nie rozgryzłam, więc nie wiem, do której z tych dwóch kategorii ludzi się zaliczasz, choć grzeczność kazałaby przypuszczać, że do tej pierwszej. Co się stało? Postrzelił cię Klaus, ten stuknięty facet, któremu dołożyłeś.
–     A więc przeżył? – zapytał Peter, próbując jednocześnie pozbierać tańczące w jego głowie myśli.
–     Owszem, ale nie nacieszył się życiem zbyt długo… – odrzekła beznamiętnie. 
–     Zabiłaś go? – Peter zaczynał sobie powoli wszystko przypominać, jednocześnie baczniej przyglądając się swojej rozmówczyni. Było w niej coś, co go w jakiś sposób przerażało, a zarazem pociągało, nie potrafił określić co, ale na pewno nie jej niewątpliwa uroda, raczej coś w jej ruchach, sposobie bycia, czy charakterze, sam nie wiedział.
–     Przeraża cię to? – zapytała, jakby czytała w jego myślach.
–     Nie bardzo. – zdobył się na odrobinę szczerości.
–     A powinno. Nie wolno zabierać tego, czego nie można później oddać. Ale tym razem musiałam, to stara rodowa wendetta. Oni, albo ja, trzeciej możliwości nie ma.
–     Oni?
–     Ich rodzina, wywodzą się z Niemiec, a konflikt między nami, a nimi trwa już kilkaset lat. 
–     Myślałem, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach – zdziwił się Peter. W miarę jak ze sobą rozmawiali, uspokajał się.
–     Przeceniasz filmy. W porównaniu z życiem, to tylko stare, wyblakłe obrazy, nieudolnie naśladujące rzeczywistość. – odrzekła z głęboką pewnością w głosie. Peter zamyślił się. Cała sytuacja wydawała się być dziwną i irracjonalną. Dopiero niedawno uciekał przed przeszłością, potem walczył z nieznajomym o życie innej nieznajomej, potem o mało co nie zabił człowieka, następnie został postrzelony, aż wreszcie spokojnie konwersuje o życiu i filmach z kobietą której nie zna, a która sama ze stoickim spokojem przyznała się do zabicia przed chwilą człowieka. I jeszcze wcześniej ten ćpun z pustyni i ta szurnięta mała z restauracji. Peter zaczął się śmiać.
–     Co cię tak bawi? – zapytała kobieta, z lekkim zdziwieniem w głosie. – Może jednak za mocno się uderzyłeś, może powinniśmy poszukać szpitala? Jak się czujesz? – ostatnie pytanie zadała z udawaną troską w głosie.
–     Nic mi nie jest – odrzekł – bawi mnie ta cała sytuacja. A tak w ogóle, to dokąd jedziemy? 
–     W bezpieczne miejsce. – odrzekła.
–     To znaczy gdzie? – zapytał.
–     A co, spieszy ci się gdzieś? – w jej głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia. 
–     Ależ skąd, tak zapytałem, z czystej, ludzkiej ciekawości. 
–     Mówią, że ciekawość może zaprowadzić do piekła… 
–     Zaryzykuję. 
–     Nie mów później, że cię nie ostrzegałam – po raz pierwszy się uśmiechnęła. Wokół kącików ust zrobiły jej się leciutkie zmarszczki. „Jest piękna, gdy się śmieje” pomyślał Peter. Spojrzała na niego, jakby usłyszała jego myśli i znów się uśmiechnęła. 
–     Mam na imię Julia – powiedziała. 
–     A ja Peter – odrzekł. Z głośników radia płynęła właśnie ostra muzyka. Iggy Pop śpiewał: „Now I wanna be Your dog”. Peter uśmiechnął się, gdyż lubił takie dźwięki. Spojrzał na swoje lewe ramię. W rękawie miał dziurę, a wokół niej plamę zakrzepłej krwi. „Dziwne, nie czuję bólu”, pomyślał, „może mi ją sparaliżowało?” przemknęło mu przez głowę. 
–     Z ręką wszystko będzie w porządku – odezwała się Julia podążając za jego wzrokiem. 
–     Już się nią zajęłam, ale przez pewien czas lepiej jej nie forsuj – dodała. 
–     Dziękuję. Nie wiedziałem, że znasz się na tym – odparł Peter. 
–     Skąd miałbyś wiedzieć, dopiero co się poznaliśmy. – odparła –  Znam się na wielu rzeczach. Mam nadzieję , że nim się rozstaniemy, będziesz mógł się o tym przekonać jeszcze nie raz. 
–     Zabrzmiało to jak wstęp do dłuższej znajomości, to miłe. 
–     Nie ciesz się zbytnio, to czego możesz się dowiedzieć może ci się nie spodobać. 
–     Ty też nie wiesz o mnie wszystkiego. Sam do końca nie wiem wszystkiego o sobie. 
–     A więc zgodzisz się zostać ze mną przez jakiś czas? 
–     Chętnie. 
–     Jeden warunek: nie zadawaj pytań. Czasami dziwnie się zachowuję. 
–     Zgoda, ale w zamian ja też mam warunek. 
–     Jaki? 
–     Musimy się stąd oddalić, kierunek nie jest istotny, ważniejsza jest odległość. 
–     Masz coś na sumieniu? 
–     Ujął bym to inaczej: ktoś mnie prześladuje. 
–     A więc może będziemy mogli sobie pomóc nawzajem. 
–     Obyś miała rację. 
–     Teraz się prześpij, a gdy wstaniesz, nie szukaj mnie, zjawię się po zmroku, mam do załatwienia pewne sprawy. Po prostu odpoczywaj. To będzie bezpieczne miejsce, znam je z dawnych lat. 
–     A więc do zobaczenia wieczorem. 
–     Śpij dobrze rycerzu. – uśmiechnęła się.Peter przymknął oczy i wkrótce spał już głębokim snem. 


    Obudził się późnym popołudniem. Pot spływał mu po twarzy, w ustach czuł wstrętną suchość, a powietrze wokół pachniało rozgrzaną skórą i metalem. Bolała go głowa. Spróbował otworzyć oczy, na wprost niego wielka, czerwona kula do połowy skrywała się za horyzontem. Siedział w samochodzie. Ostrożnie rozejrzał się do dokoła. Przed sobą miał bezkresną przestrzeń pustyni, oświetloną pomarańczowo-purpurowymi, ostatnimi promieniami słońca. Cienie były prawie czarne i znacznie się już wydłużały. Spróbował spojrzeć za siebie, ale ból głowy i lewej ręki przypomniał mu, że nie jest to najlepszy pomysł. Popatrzył więc w lusterko wsteczne. Za nim stał mały zaniedbany domek, w zasadzie trudno było tę walącą się ruderę nazwać domkiem, ale była to pierwsza myśl jaka mu się nasunęła, gdy zauważył ten oryginalny obiekt architektoniczny. Po paru minutach dochodzenia do siebie Peter postanowił wyjść z samochodu. Znów zaczęła go nurtować myśl, czy to co wczoraj przeżył nie było tylko snem, jednak zaschnięta krew na rękawie zdawała się świadczyć o czymś innym. I jeszcze owa tajemnicza znajoma – Julia. Nie było jej nigdzie w pobliżu gdy się ocknął, ale zdaje się, że coś mówiła wczoraj o tym, że jej nie będzie, a może o tym, że późno wróci, zresztą, czy to ważne, nie ma jej i tyle. Myśli w jego głowie wciąż biegały w różnych kierunkach, a czasami zderzały się ze sobą co doprowadzało go do istnego szaleństwa i całkowitej rezygnacji z jakichkolwiek dalszych rozmyślań. Wreszcie zdecydował się wysiąść. Powoli otworzył drzwi i z wielkim trudem wygramolił się na zewnątrz. Poczuł lekkie mdłości i zawróciło mu się w głowie, jednak po chwili świeże powietrze sprawiło, że znów wróciła mu ostrość widzenia i rozumowania. Podszedł do rozsypującej się werandy domu i usiadł na jej drewnianym podeście. Starał się uporządkować ostatnie wydarzenia. Tymczasem świat dookoła zaczął zamieniać się w krwawą panoramę przypominającą dantejskie kręgi piekielne. 
    Zachodzące słońce zamieniało wszystkie elementy krajobrazu w różne odcienie purpury. Peter, zatopiony w rozmyślaniach nie zauważał tego. ” Co ja tutaj robię?” zapytywał sam siebie. „Powinienem się oddalać od Tego, a nie wybierać na pikniki z jakąś femme fatale, wyskakującą z trumny. Dobrze, że mnie nie załatwiła, choć, muszę przyznać, polubiłem ją. 
    Cała ta wyprawa od początku była pechowa, a ja przecież nie wierzę nawet w pecha, czy szczęście. Póki co zaczekam na tajemniczą nieznajomą, wygląda na to, że zna te tereny, może znajdzie dla mnie jakąś melinę, gdzie mógłbym się przechować przez jakiś czas. Nic więcej i tak nie zrobię, z przestrzeloną ręką i w kradzionym karawanie.” Spojrzał na zakurzony, czarny samochód. „Nie mogła wziąć mojego wozu?! Mniej rzuca się w oczy i nie jest kradziony.” Pomyślał z irytacją. Słońce coraz bardziej zniżało się, aż wreszcie zaczęło leniwie opadać za horyzont, zabierając ze sobą coraz więcej światła, wreszcie całkiem znikło. Ziemię okrył zmierzch. Zrazu delikatny i nieśmiały, ale z każdą chwilą coraz silniejszy, przechodzący w całkowity mrok nocy. Zrobiło się bardzo zimno. Peter wsiadł do samochodu, który teraz chronił go przed chłodem nocy, oddając ciepło wolniej niż powietrze. Siedział po ciemku i zastanawiał się co począć dalej. Wreszcie zmorzył go sen. Obudził się czując gdzieś wokół siebie ruch. Otworzył oczy. W świetle gwiazd ujrzał pochylającą się nad nim Julię.
–     Już wróciłaś? – spytał zaspanym głosem.
–     Czyżbyś się niecierpliwił? – spytała – pochlebia mi to.
    W mroku nocy jej oczy lekko świeciły jakimś wewnętrznym ogniem. Długie, proste, czarne włosy opadały jej na policzki, gdy pochylała się nad Peterem. Zaczął się zastanawiać nad prawdziwym powodem swej decyzji pozostania z nią dłużej. „Czyżby… Nie, nie mogę, mam inne problemy” przemknęło mu przez głowę.
–     Chodź, zapraszam cię do mojej „willi” – powiedziała do niego z uśmiechem, który bardziej wyczuł niż zauważył.
–     Prowadź zatem – odparł. Pomogła mu wysiąść z samochodu i podprowadziła go do drzwi rudery. Otworzyła je kopniakiem i wprowadziła go do środka. Śmierdziało tutaj kurzem i stęchlizną. Nie zważając na to, Julia prowadziła go dalej, doskonale radząc sobie z ciemnościami, jakie panowały wewnątrz. W pewnym momencie zatrzymała się i pochyliła. Dał się słyszeć przenikliwy zgrzyt, przechodzący w pisk, na granicy słyszalności i Peter wyczuł przed sobą jakąś dziurę. – Uważaj, schody – ostrzegła Petera. Pomogła mu zejść na dół, na chwilę zostawiła go i zaczęła się krzątać po piwniczce. W chwilę później pojawiło się światło. Peter ujrzał Julię trzymającą w ręku lampę naftową, która właśnie zaczęła coraz bardziej się rozpalać, dając coraz więcej światła. Piwniczka była mała i zakurzona, ale urządzona ze smakiem. Mały stolik nakryty był suknem w kolorze, kiedyś pewnie bordowym, teraz brudnoczerwonym. Dokoła niego stały trzy wyściełane bordową tkaniną, krzesła. Pod ścianą stała mała szafa, z której Julia wyciągnęła lampę. Poza tym była jeszcze mała sofa w tym samym kolorze co krzesła i nakrycie stołu.
–     Całkiem tu przytulnie – stwierdził Peter.
–     Wiem – odparła Julia – chociaż może za rzadko tu zaglądam, żeby posprzątać, ale nie mam na to czasu. Musisz mi wybaczyć ten bałagan.
–     Nie przejmuj się. Trafiłaś akurat na człowieka, który ma bardzo swobodny stosunek do porządku.
–     Rozgość się, a ja tymczasem pojadę do pobliskiego miasteczka i kupię coś do jedzenia – powiedziała.
–     Zaczekaj chwilę – zaoponował Peter – wiem, że obiecywałem, że nie będę o nic pytał, ale może sama zechciałabyś mi wyjaśnić co nieco. Ledwo cię zobaczyłem, już uciekasz. Nie mamy nawet czasu na to, żeby zamienić ze sobą parę słów.
–     Zdaje mi się, że mówiłam jasno: żadnych pytań, żadnych wyjaśnień. Po prostu, zetknął nas ze sobą los, ty mi pomogłeś, może więc i ja będę ci mogła pomóc i nic ponad to. Po prostu nie lubię długów wdzięczności. – odparła nieco poirytowana.
–     Skąd wiesz, że ja ci się zwierzę z moich problemów? – Peter również nieco się zdenerwował.
–     Już się zwierzyłeś, nie pamiętasz? Wczoraj w nocy. Mówiłeś, że ktoś cię ściga. Postaram się temu zaradzić.
–     A jeśli ja nie chcę twojej pomocy? – zapytał.
–     A nie chcesz? – odparła pytaniem na pytanie.
–     Nie wiem… – odparł po chwili namysłu. Uśmiechnęła się delikatnie.
–     Ledwo się znamy, a już się kłócimy. Zaczekaj chwilę, kupię coś do jedzenia, a potem porozmawiamy na spokojnie, dobrze?
–     Dobrze, – odparł zmęczonym głosem – niech i tak będzie, tylko wracaj szybko, bo zacznę się niepokoić.
–     Nie martw się o mnie, jestem już dużą dziewczynką – uśmiechnęła się do niego filuternie – bądź grzeczny, zaraz wracam.
–     Dobrze mamusiu – odparł udobruchany już Peter. Szybko wybiegła po schodkach i zamknęła otwartą do tej pory klapę. Potem Peter słyszał jej oddalające się kroki, a następnie odgłos zapuszczanego silnika, a wreszcie oddalający się warkot karawanu. „A niech tam” pomyślał i w znacznie lepszym nastroju rozparł się wygodnie na sofie, wzbijając tumany starego kurzu. Po jakichś trzech godzinach Julia wróciła. Peter nie usnął, choć wciąż był zmęczony. Widocznie ostatnimi czasy spał aż nadto. Dziewczyna szybko zbiegła po schodach, zamknęła właz i przekręciła klucz w zamku, którego Peter wcześniej nie zauważył. O dziwo zamek musiał być dobrze naoliwiony, bo nawet nie zgrzytnął i z łatwością się dał zamknąć.
–     Bardzo się nudziłeś? – zaczęła rozmowę.
–     Trochę – odparł.
–     Przemyślałam to co mi powiedziałeś i zdecydowałam się uchylić ci rąbka mojej tajemnicy. – powiedziała.
–     Ja też trochę myślałem i zdecydowałem nie naciskać cię, każdy ma prawo do własnych sekretów – powiedział ugodowo Peter.
–     To miłe, myślę, że dojdziemy do porozumienia w tej sprawie. – odrzekła z uśmiechem. „Za bardzo zaczynam się przyzwyczajać do tego uśmiechu” pomyślał Peter.
–     Ale najpierw musisz coś zjeść – dodała. Zaczęła z dużej, foliowej torby, którą z sobą przyniosła, wyciągać jakieś jedzenie, piwo i papierosy.
–     Skąd wiedziałaś, że palę?
–     Wczoraj poczułam od ciebie dym…
–     Pozwolisz, że sobie zapalę, nie będzie ci to przeszkadzać?
–     Raczej nie.
–     A ty? Nie palisz?
–     Nie dziękuję. Peter wyciągnął papierosa zapalił i z rozkoszą zaciągnął się dymem. Gdy go dopalił, rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby go zgasić.
–     Rzuć na podłogę – powiedziała Julia widząc jego niezdecydowanie.
–     Co mi przyniosłaś do jedzenia? – Zapytał z uśmiechem.
–     Nic szczególnego, nie wiedziałam co lubisz, więc przyniosłam ci trochę kanapek i kurczaka od McDonalda. Do tego piwo, bo też wczoraj nim pachniałeś.
–     Masz bardzo czuły węch… – ocenił ją.
–     Nie tylko węch, również wzrok i słuch, ale z tym wiążą się pewne moje inne upośledzenia, o których chciałabym z tobą porozmawiać. Najpierw jednak zjedz trochę. Musisz nabrać sił, aby stawić czoła temu co ci życie przygotowuje. – odparła tajemniczo. Zaczął jeść, nie przerywała mu, na chwilę wyszła z pomieszczenia, aby mógł w spokoju spożyć posiłek. Gdy skończył wróciła. Peter właśnie zaczął pić piwo.
–     Napijesz się ze mną? – spytał.
–     Nie dziękuję, ja jadłam i piłam w miasteczku. – odparła.
–     No więc kto zacznie pierwszy? – powiedział Peter pociągając kolejny łyk złocistego trunku.
–     Dobrze. Ja zacznę. – podjęła decyzję Julia. – Nie bez powodu Klaus wiózł mnie w trumnie, nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale, wiedz, że jestem… jak by to nazwać… w pewien specyficzny sposób… chora. Światło, jasne światło jest dla mnie zabójcze. To jakby nadwrażliwość oczu, skóry, całego układu immunologicznego na promienie słońca. Dlatego podróżuję tylko mocą, a Klaus, mimo iż chciał mnie zabić, pragnął dokonać tego w pewnym specyficznym miejscu, na pustyni, dlatego, abym dożyła do egzekucji musiał mnie przewozić w szczelnie zamkniętej trumnie, aby śmierć nie spotkała mnie wcześniej. Poza tym był to niezły kamuflaż, mało kto zatrzymuje karawany i zagląda do trumien.
–     Dlaczego tak bardzo chciał cię zabić? – interesował się Peter.
–     Już ci mówiłam, to stara rodzinna waśń mająca swe korzenie w średniowieczu. Nasze… hmm… rody, zwalczają się od zawsze.
–     A co na to policja? Przecież jest jakieś prawo na tym świecie. – zaoponował Peter.
–     Prawo nic do tego nie ma. Istnieje między nami niepisana umowa: nie mieszamy w naszą wojnę nikogo z zewnątrz, policji też. Mam więc do ciebie prośbę, nie mów nikomu o tym co się wydarzyło wczoraj, dobrze? – spojrzała na niego z lekkim napięciem.
–     Możesz na mnie polegać jak na Rolandzie, nie zdradzę twej tajemnicy. – odparł zdecydowanym głosem.
–     Wiem, jesteś przecież moim rycerzem – odparła z uśmiechem. – To cała moja tajemnica, poza tym jestem normalną, zdrową kobietą, jak zapewne zauważyłeś, całkiem sprawną fizycznie.
–     Zauważyłem – odpowiedział Peter, nieznacznie mierząc wzrokiem jej kształtne ciało.
–     Dobrze, teraz twoja kolej – zdawała się nie zauważać jego spojrzeń. – Co ciebie trapi, kto cię ściga? Jak mówiłam, może będę mogła ci pomóc, mam liczną i wpływową rodzinę. – uśmiechnęła się nieznacznie.
–     I tu zaczyna się mój problem – odparł – bo nie wiem, kto, czy co mnie ściga. I nie wiem dlaczego. Ilekroć zatrzymam się w jakimś miejscu na dłużej, po roku, czasem po kilku miesiącach, ktoś zabija ludzi w moim otoczeniu. Pewnie myślisz, że to jakaś paranoja, ale nie śmierć zadawana jest zawsze w ten sam sposób, najpierw uszkodzenie gardła, strun głosowych, żeby ofiara nie mogła krzyczeć, a potem niesamowite tortury, kończące się wypruciem wnętrzności. Zawsze bardzo podobna śmierć. I zawsze w moim najbliższym otoczeniu. Nie wiem, czy wierzysz w los, przeznaczenie, fatum, ale odczuwam coś takiego. Mam wrażenie, że te morderstwa w jakiś sposób się ze mną łączą… nie umiem tego w prosty sposób wyjaśnić, czuję się tak, jakbym za każdym razem miał być następny. Trwa to już dziesięć lat, z okładem. Przez dziesięć lat uciekam. I nie mogę Tego zgubić. Wciąż jest o krok za mną. Ostatnio zabiło jakieś trzy dni temu w Heilbergu, więc znów uciekłem. Zatrzymałem się w motelu, na pustyni, gdzie przydarzyła mi się cała seria dziwnych spotkań, włącznie ze spotkaniem ciebie. Resztę już znasz.
–     Taaak…, resztę już znam. – powiedziała z namysłem Julia. – To może być trudniejsze, niż przypuszczałam, ale… nie niemożliwe. Uśmiechnęła się do niego pocieszająco. Peter milczał, wreszcie odezwał się:
–     No to co robimy?
–     Nie wiem, to ty jesteś mężczyzną, podejmij jakąś decyzję. – odparła lekko złośliwie.
–     Prawda, chętnie usłyszałbym jednak twoją radę… – zrewanżował się.
–     Myślę, że ci pomogę. Pierwsze, co mogłabym doradzić, to udać się w jakieś duże skupisko ludzi, do wielkiej metropolii, może… do Zaratustry?
–     Do Zaratustry?
–     Czemu nie, jest najbliżej i można się w niej ukryć lepiej, niż na pustyni. Nie słyszałeś, że wielkie miasta, to pełne ludzi bezludzia?
–     Szczerze? Nie.
–     W takim razie zapewniam cię, że tak właśnie jest. – odparła, tajemniczo się uśmiechając.
–     Wtedy inni będą narażeni… ty będziesz narażona, na atak tego czegoś, czy kogoś.
–     Po pierwsze: inaczej go nie zwabimy, po drugie: nie martw się o mnie. Wychodziłam cało z gorszych opresji, niż spotkanie z jakimś maniakiem, choćby nie wiem jak szalonym i przerażającym.
–     Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz. – poddał się Peter. 

W kilka tygodni po tym, jak Peter z Julią odjechali z motelu w którym się tak niespodziewanie spotkali i poznali, pod stację podjechał duży, szaro-metaliczny jeep. Asfalt błyszczał jakby był mokry, a powietrze ponad nim falowało. Z samochodu wysiadła młoda, około dwudziestoletnia kobieta w brązowym, skórzanym płaszczu. Miała blond włosy związane w kitkę, ubrana była w jasnoniebieskie jeansy i obcisłą, czarną koszulkę z krótkim rękawkiem. Pomimo upału nie zdjęła płaszcza. Podeszła do wielkiego mężczyzny obsługującego dystrybutor paliwa i przez chwilę z nim rozmawiała. Sądząc z gestów pytała o jaki samochód. Mężczyzna pokiwał potakująco głową, a potem wskazał na restaurację. Dziewczyna podziękowała, zapłaciła za paliwo, które wcześniej zatankowała i podjechała na parking obok zajazdu. Wyszła ze swego samochodu i weszła do środka. Przeszła między stolikami, podeszła do baru i zagadnęła ubraną na biało i różowo, dobrze zbudowaną, młodą kelnerkę:
–     Dzień dobry, mam do pani prośbę…
–     Dzień dobry, czym mogę służyć? – zapytała dziewczyna z obsługi, patrząc na nowoprzybyłą z zaciekawieniem.
–     Chciałabym coś zjeść, ale przede wszystkim zapytać, czy nie przypomina sobie pani, kto odjechał stąd przed jakimś miesiącem, czarnym karawanem.
–     Och! To taka straszna historia. – ożywiła się. – Zginął wtedy człowiek. Widziałam go, taki starszy, szpakowaty pan.
–     Mogłaby mi go pani opisać? 
–     Jest pani z policji? – zainteresowała się. 
–     Nie, ale szukam krewnego, przebywał w tych stronach, a potem zniknął, jeździł czarnym karawanem.
–     Kto jeździ czarnym karawanem? Przecież to przynosi pecha, a poza tym zmarłym należy się szacunek. – spojrzała z niesmakiem na blondynkę.
–     Nie robił nic co mogłoby narazić na szwank dobre imię zmarłych. – odparła, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. – Czy pamięta pani coś jeszcze? Jak był ubrany? Jak obcięty? Cokolwiek?
–     Nie bardzo… Obcięty chyba na jeża, nieogolony i bardzo blady i chudy, tyle, nic więcej.
–     A czy wie pani jak zginął, co stało się z jego karawanem?
–     Była policja, samochód chyba kto ukradł, jakaś kobieta i młody mężczyzna, pewnie oni go zabili. Co za czasy, nawet w takim miejscu, gdzie nigdy nie ma więcej niż trzydzieści osób naraz, ludzie potrafią się zabijać. Myślałam, że tylko w dużych miastach…
–     Dziękuję pani, bardzo mi pani pomogła – przerwała jej Eliza – a teraz poproszę o co do jedzenia, najlepiej niskokalorycznego.
–     Mamy ciemne pieczywo i bardzo dobre sałatki warzywne…
–     Świetnie, może być. I sok z pomarańczy.
–     Zaraz podam proszę usiąść. Eliza rozejrzała się po restauracji. Była prawie pusta, przy jednym stoliku siedziało trzech mężczyzn, w kącie sali samotnie siedział jeszcze jeden. Po kilku minutach na jej stoliku stał już zamówiony wcześniej posiłek, pospiesznie go zjadła i wyszła. Wsiadła do samochodu i odjechała, wyrzucając spod kół fontanny żwiru. Odprowadzał ją wzrokiem samotnie siedzący mężczyzna w brązowym garniturze, około trzydziestopięcioletni, ciemnowłosy, z dużymi baczkami. Gdy Eliza odjechała zaczął co pisać 

” Ernest van Voght                                                                         notatka nr 57
35 dzień śledztwa w sprawie Petera M. Dzisiaj odwiedziłem mały zajazd na pustyni zwanej  Diabelskim Piecem . Opis jednego z uczestników wydarzeń jakie tu zaszły miesiąc temu odpowiada rysopisowi Petera M. Domyślam się więc, że podejrzany, po zabiciu Adriana Bretha przybył do tego zajazdu w sobie tylko znanym celu. Tu wraz z nieznaną kobietą dopuścił się kolejnej zbrodni, w brutalny sposób zabijając Klausa Wagnera. Następnie wraz ze swą towarzyszką odjechał skradzionym Klausowi samochodem – karawanem w kierunku północno-wschodnim. Dziś do zajazdu przybyła, jak wynika z opisu, Eliza Wagner. Pyta o wuja i szuka jego samochodu. Ona również oddaliła się w kierunku północno-wschodnim. Panna Wagner może wiedzieć co więcej na temat miejsca pobytu Petera M. Będę podążał jej śladem.” 


    „Cześć” – usłyszał Peter wchodząc do mrocznego pokoju. Od razu rozpoznał ten głos, ale postanowił się trochę poprzekomarzać.
–     Jezus! Maria! Ale mnie przestraszyłaś! – zawołał z udanym przestrachem -Nie rób mi więcej takich kawałów.
–     Widzę, że humor dzisiaj ci dopisuje, to dobrze. – powiedziała z uśmiechem Julia.
–     Owszem, nie narzekam, a ty, jak spędziłaś dzień? – Dziękuję dobrze. – Zaproponowałbym ci coś do jedzenia, albo picia, ale pewnie nie jesteś głodna, ani spragniona?
–     I po co ten sarkazm? Przecież wiesz, że nie jestem.
–     To nie miało być sarkastyczne, raczej zmuszające do refleksji…, może zwierzeń.
–     Daremny trud, już to sobie wyjanialimy.
–     Tylko żartowałem – dał wreszcie za wygraną Peter. – Po prostu zaczynam się przyzwyczajać do takiego życia, a boję się że jest zbyt tajemnicze, aby mogło trwać dłużej.
–     Więc przestań się przyzwyczajać – odrzekła z nutką zdenerwowania w głosie – Carpe diem, Peter, po prostu korzystaj z chwili, chwytaj dzień, bo drugi taki na pewno się nie powtórzy. – dodała już łagodniej – Poza tym, z tego, co mówiłeś mi wcześniej, twoje życie i tak nie przypominało otwartej księgi, w której każdy mógłby poczytać i tak otaczała cię niepewność, tajemnica, zresztą nadal otacza… – dodała po chwili zadumy.
–     Tak wiem, jednak wciąż mam nadzieję, że może kiedyś… powiesz…
    Julia delikatnie położyła dwa palce na jego wargach. Zamilkł.
–     Może kiedyś, Peter, może kiedyś… – powiedziała głosem zniżonym prawie do szeptu – Ale jeszcze nie dziś. – No dość tego siedzenia po ciemku – powiedziała głosem już zmienionym, radosnym i dającym nadzieję na dobrą zabawę – czas ruszyć stąd i się trochę rozerwać. Dziś będziemy łamać prawo. – powiedziała ze śmiechem.
–     Nie wiem, czy chcę łamać prawo, wolałbym, żeby nikt na nas nie zwracał zbytniej uwagi, poza tym krzywdzenie ludzi dla zabawy nie bardzo mi się podoba. – powiedział z lekkim niesmakiem.
–     Nie martw się nikogo nie skrzywdzimy, a ja mam ochotę na przejażdżkę przez miasto nocą, skąpane w ?wietle księżyca…
–     Dzisiaj nie na księżyca, padał deszcz, jest nieprzyjemnie…
–     Biedny, mały, zagubiony człowieczek – z udawaną litością odezwała się Julia. – To, że nie widzisz księżyca, wcale nie znaczy, że go nie ma. Nie wszystko na tym świecie można zobaczyć, wiele jest rzeczy niewidzialnych, a równie prawdziwych, jak to kartonowe pudło które stoi na stole – wskazała ręką na kolację Petera.
–     Wiesz dobrze o co mi chodzi – odezwał się nagle urażony Peter – wiem, że księżyc jest, ale teraz i w tym miejscu go nie widać, więc nici z podziwiania go, czy przejażdżki w jego świetle. 
–     Peter, nie bądź dziecinny, powiedziałam tak, bo to ładnie brzmi, tak romantycznie, chciałam ci poprawić nastrój, a widzę, udało mi się osiągnąć skutek wręcz odwrotny. – spojrzała na niego 
–     Peter! – krzyknęła – nie będziemy tak tu siedzieć i się kłócić, jak stare, dobre małżeństwo! Przestań się dąsać i chodźmy gdzieś, bo zaczynam się tu czuć jak w klatce… słów, głupich słów, które sami wypowiadamy, jeśli cię zdenerwowałam, to przepraszam, a teraz, czy możemy już wyjść? – spojrzała na niego pytająco unosząc jedną brew. Znał to spojrzenie, nawet jeśli się zdenerwowała, to już jej przeszło. Nie czekając na odpowiedź wyszła z pokoju.
–     Eeee… jasne. – odparł oszołomiony Peter. Pierwszy raz widział Julię tak odsłaniającą swe emocje. Zazwyczaj doskonale nad nimi panowała. „Wieczór, wbrew pozorom, może być niezwykle ciekawy” pomyślał, odwrócił się i wyszedł z pustego już pokoju. 

    Rzeczywiście, niebo było zachmurzone, ale zarówno Peter, jak i Julia zaczęli odzyskiwać dobry humor. Spacer nocą, po świeżym powietrzu potrafi czynić cuda. Rozmawiali o wielu nieistotnych rzeczach, nie dlatego, że nie mieli ciekawszych tematów, ale dlatego, że sprawiało im przyjemnoć takie wędrowanie i dyskutowanie o niczym. W pewnym momencie Julia zatrzymała się i spojrzała w kierunku parkingu jednej z bardziej ekskluzywnych restauracji w tym miecie, nie wiedzieć czemu nazwanej „Ekskluzywna Porażka”.
–     Zastanawiam się dlaczego ludzie przychodzą do takiej knajpy – odezwał się Peter – już sama nazwa zniechęca.
–     Mylisz się – odparła Julia – zniechęca słowo „porażka”, ale mało który z gości zadał sobie pewnie trud doczytania nazwy do końca, to słowo „ekskluzywna” tak przyciąga, a ono jest na początku. Nie to mnie jednak zainteresowało, a raczej to żółte Lamborgini Diablo, które stoi na parkingu.
–     Rzeczywiście, piękna maszyna, ale pewnie nigdy mnie nie będzie na taką stać. – odparł z rozrzewnieniem, ale i smutkiem Peter.
–     Po pierwsze: nigdy nie mów nigdy, a po drugie: to właśnie będzie to nasze łamanie prawa. – odparła z szelmowskim uśmieszkiem Julia.
–     Chcesz ukraść Lamborgini! Z jednego z lepiej strzeżonych parkingów w tym mieście!? – Peter patrzył na nią z niedowierzaniem – Jak? Tutaj ochroniarze noszą broń i mają prawo jej użyć. Daj sobie spokój, spacer i rozmowa też są bardzo przyjemne i o wiele bezpieczniejsze.
–     Ale o wiele mniej ekscytujące. Poza tym nie chcę go ukraść, ale wypożyczyć i to za zgodą właściciela – powiedziała, a w oczach zapaliły jej się iskierki. 
–     Aha, wejdziesz tam, nie mając zarezerwowanego stolika, od razu rozpoznasz właściciela, poprosisz go żeby dał ci kluczyki, a on się uśmiechnie, wyciągnie je z kieszeni i powie: Proszę bardzo piękna nieznajoma, bierz i niech ci dobrze służy. – Peter aż kipiał od słabo maskowanego sarkazmu pomieszanego z odrobiną złoci. 
–     Właśnie tak – odparła ze miechem Julia. W tym momencie Peter się poddał, a może wręcz przeciwnie, zawziął się.
–     Świetnie! Proszę bardzo, idź. Tylko się pospiesz, nie zamierzam tu zamarznąć na śmierć. No idź, na co czekasz?
    O dziwo, Julia nie zdenerwowała się, po prostu odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku szklano-chromowanego wejścia do „Ekskluzywnej Porażki”. „Muszę to zobaczyć!” pomyślał Peter. Udał się więc za nią wolnym krokiem. Mężczyzna przy drzwiach tylko na nią spojrzał i przepuścił ją bez słowa, choć Peterowi wydawało się, że przez chwilę się zawahał, jakby chciał co powiedzieć, ale Julia na niego spojrzała, uśmiechnęła się, a on jakby skurczył się, lekko, prawie niezauważalnie zapadł w sobie i bez słowa otworzył przed nią drzwi. To samo stało się z człowiekiem przyjmującym rezerwacje, jedno spojrzenie Julii i facet zmiękł – dosłownie, cokolwiek miałoby to znaczyć. Potem Julia powiedziała co do niego, on poszedł na salę, po chwili wrócił w towarzystwie innego mężczyzny i zabawa zaczęła się do nowa. Spojrzenie Julii, maślany wzrok faceta, Julia co mówi, on sięga ręką do kieszeni i wyciąga kluczyki, daje jej, ona bierze je, uśmiecha się i wychodzi. W drzwiach zauważyła Petera, pomachała do niego kluczykami i zawołała chłopaka z obsługi hotelowej. Ten podbiegł, wziął kluczyki i za chwilę podjechał pod drzwi wejściowe słoneczno żółtym Lamborgini Diablo. Szybko wyskoczył z samochodu i otworzył drzwiczki. Julia bez pośpiechu wsiadła, ruszyła z piskiem i zatrzymała się koło Petera. Drzwi samochodu z cichym sykiem uniosły się do góry.
–     Wsiadasz? – zapytała. Peter niepewnie rozejrzał się dookoła. Nikt nie krzyczał, nikt ich nie gonił, a co najdziwniejsze, nikt nie zwracał na nich uwagi. Uśmiechnął się.
–     Pewnie! – odparł i usiadł obok niej. Ruszyli gwałtownie, a siła tego startu wepchnęła ich w fotel. Julia była znakomitym kierowcą. Jeździła dynamicznie i bardzo agresywnie. światła miasta uciekały w tył w szalonym pędzie. Na ulicach nie było wielu samochodów, ze względu na późną porę, nie trzeba więc było stać w korkach. Zresztą Peter odnosił wrażenie, że korki nie byłyby dla Julii zbytnią przeszkodą. Nie istniały dla niej znaki zakazu, czy nakazu, również sygnalizacja świetlna zdawała się jej nie dotyczyć. Mimo wszystko nie bał się o swoje życie, z nią czuł się dziwnie pewnie i bezpiecznie. Po kilkunastu minutach tej karkołomnej jazdy Julia po raz pierwszy się odezwała:
–     Nie masz jakich lęków związanych z szybkością? Może zwolnić? 
    Peter w odpowiedzi odpiął pasy bezpieczeństwa. Julia uśmiechnęła się i choć wydawało się, że w tych warunkach nie da się szybciej jechać, jeszcze bardziej przyspieszyła. Peter wyciągnął papierosa i zapalił, wsłuchiwał się w pracę silnika. Pozwolił, aby szybkość i krajobraz wprowadziły go w stan specyficznego letargu pomieszanego z zachwytem. Miał mnóstwo pytań, ale mogły poczekać, nie chciał psuć nastroju chwili. Spojrzał Na Julię. Zdawała się odczuwać podobne do jego emocje, lekko przymknęła oczy i patrzyła przed siebie, na uciekającą wstecz drogę. Chwilami, gdy pędzili przez ciemniejsze rejony Zaratustry, zdawało mu się, że jej oczy świecą jakim własnym wewnętrznym światłem, ale nie był pewien, poza tym nie miało to teraz większego znaczenia. Wreszcie Julia zatrzymała się, zgasiła silnik i odwróciła się w jego stronę.
–     Masz ochotę na dalszy ciąg spaceru? – spytała przyciszonym, lekko ochrypłym głosem?
–     Chętnie. – odparł. 
–     To chodź. – powiedziała i wysiadła z samochodu. Znajdowali się przed najstarszym cmentarzem w mieście, niektóre znajdujące się tu groby datowano na XVIII wiek. Julia podeszła do bramy i z głośnym skrzypnięciem otworzyła jej jedno skrzydło. Odwróciła się w kierunku Petera i spojrzała na niego pytająco. Peter bez słowa skinął głową i podążył w lad za nią. Szli główną alejką. Po obydwu jej stronach rosły wielkie stare drzewa, zresztą cały cmentarz pełen był drzew, Peter czuł się bardziej jak w parku, czy lesie, niż na cmentarzu. Tylko groby cisza i brak ludzi przypominały mu gdzie się znajduje.Szli wolno, nie rozmawiając ze sobą zbyt często, zastanawiając się nad przemijaniem i wiecznością, a jeśli czasem któreś z nich się odezwało, to tylko szeptem. 

    W zaułku obok cmentarza czterech młodych ludzi od pewnego już czasu obserwowało Lamborgini. 
–    Zaczekamy, aż wyjdą – odezwał się pierwszy, w ortalionowej, granatowej z zewnątrz wiatrówce, przypominającej wyglądem fleyersa. 
–    Koleś musi mieć kupę forsy – zastanawiał się drugi, ubrany bardziej na sportowo, w brudnych Nike’ach. 
–    No jasne, inaczej taka dupa by się z nim nie zadawała, ale może nie mieć przy sobie forsy, tacy jak on noszą karty kredytowe – odezwał się trzeci, około dwudziestoletni chłopak z ciemnymi wąsami. 
–    Nieważne, dla niego drobne, to dla ciebie i tak będzie niezła kasa, a poza tym są sposoby na wyciśnięcie z gościa kodu do karty, a potem można by ich trochę przetrzymać, żeby nie zakapowali glinom i nie powiadomili banku, i wyczyścić mu konto – odparł Skin. 
–     Dobry pomysł, ja przetrzymam panienkę – ucieszył się Sportowiec. 
–     Chciałbyś! Ja ją przetrzymam! – zaoponował dżentelmen z wąsikiem. 
–     Cicho kutasy! Nie kłócić się. Dupą zajmiemy się potem, teraz pilnuj cie, żeby nie pokapowali o co idzie i nie wykręcili się. Zaczniemy jak zwykle – „na pijaka”. – uspokoił kolegów Skin. 
–     Dobra, a teraz dawać flachę, bo zaczynam marznąć! – zakończył rozmowę milczący dotychczas czwarty młodzieniec. 

    Po dłuższej chwili milczenia pierwsza zaczęła rozmowę Julia: 
–     Może zabrzmi to dziwnie, ale lubię cmentarze, szczególnie nocą.. 
–     Może gdybym poznał cię niedawno, zdziwiłbym się, ale nie teraz – odparł Peter lekko się uśmiechając. 
–     Zaczynamy się rozumieć… – powiedziała półgłosem Julia – to dobrze . 
–     Dawno już nie… – Julia zawahała się – spacerowałam z nikim, kto by mnie potrafił zrozumieć, a przynajmniej zaakceptować. 
–     Dlaczego zawiesiłaś głos, co chciałaś powiedzieć zamiast „spacerowałam”? – zainteresował się Peter. 
–     Nie wiem… 
–     Wiesz. Powiedz. – nalegał Peter. Zatrzymał się. 
–     Peter, daj spokój, to nie ma sensu… – szepnęła cicho. 
–     Dlaczego? – nie dawał za wygraną Peter. 
–     Po prostu źle się wyraziłam, chciałam powiedzieć „dawno już nie byłam z nikim kto by mnie zrozumiał”, ale bałam się, że zabrzmi to tak, jak właśnie zabrzmiało, a nie o to mi chodziło. I co, zadowolony jesteś, wiesz już wszystko, dostałeś to co chciałeś? – Julia wyraźnie się poirytowała. 
–     Nie i nie. – Odpowiedział. 
–     Co „nie i nie”? – zdziwiła się. 
–     Nie wiem wszystkiego i nie… a zresztą nie ważne. – teraz Peter pogubi ł się w słowach. 
–     „Dlaczego zawiesiłeś głos, co chciałeś powiedzieć”? – przedrzeźniała Petera Julia. Peter popatrzył na nią w milczeniu i nagle zaczął się cicho śmiać. Julia spojrzała na niego i też się uśmiechnęła, kolejna tego wieczoru sprzeczka, rozwiała się i uleciała gdzieś w noc. 
–     Cicho głupku! – uspakajała go – Jesteśmy przecież na cmentarzu. Tu odpoczywają szczęśliwi zmarli, czekający na koniec świata, aby powstać. 
–     Przecież nie robię im nic złego. – przekomarzał się z nią Peter. Julia spoważniała. 
–     Nie mów tak. Zmarłym należy się szacunek. – powiedziała. – Masz rację, przepraszam. – uspokoił się Peter. – No więc dobrze, powied z mi dlaczego tak ci się podobają cmentarze, bo dlaczego nocą, to się domyślam. 
–     Proszę, cóż za wnikliwa dedukcja Watsonie. – drażniła się z nim dalej Julia. – Dlaczego nocą? Bo w nocy jest tu spokojnie, cicho i bardzo bezpiecznie, a przynajmniej bezpieczniej niż gdzie indziej w mieście. Ludzie boją się chodzić w nocy na cmentarze, a zło zawsze krąży tam, gdzie są ludzie, czyli raczej poza obszarami nekropolii. Nawet pomijając to co przed chwilą powiedziałam, to nigdzie nie czujesz tak mocno, że żyjesz, jak wśród zmarłych, właśnie na cmentarzu. To daje do myślenia, przywołuje wspomnienia… 
–     Masz rację. – szeptem odparł Peter. Przestali rozmawiać. Każde z nich pogrążyło się w myślach. Wolnym krokiem zaczęli spacerować cmentarnymi alejkami. Po półgodzinie Julia zapytała: 
–     Wracamy? 
–     Yhmm… – Peter w zamyśleniu nie był w stanie tak od razu wyartykułować całego wyrazu. Zawrócili i szybszym krokiem skierowali się do bramy głównej. 

    Skin, Młodzik z Wąsikiem, Sportowiec i Czwarty właśnie kończyli trzecią tego wieczoru butelkę wódki, żywo przy tym dyskutując o otaczającej ich rzeczywistości i czekając na dogodne do zrealizowania ich planu warunki. 
–     Kurwa! Ale piździ! – ocenił pogodę Czwarty. 
–     E… Aleksy, wiesz za co Kain zabił Abla? – Rozpoczął dysputę teolog iczną Skin. 
–     A co to za jedne? Jakieś kity z twojego bloku? – zapytał Czwarty o wdzięcznym imieniu Aleksy. 
–     Nie to z biblii. – błysnął wiedzą Sportowiec. 
–     A co to ja do kościoła, kurwa chodzę, czy jak? – poirytował się Aleksy . 
–     To nie wiesz? – naciskał Skin. 
–     Nie, kurwa, i gówno mnie to obchodzi! – zdenerwował się Aleksy. 
–     Za przetrzymywanie szkła! Dawaj flachę! Che! Che! Che! – zaśmiał się z udanego dowcipu Skin. 
–     Kurwa! Nie wiedziałem, że te z biblii tak piły – zainteresował się Aleksy, jednocześnie oddając butelkę Skinowi. 
–     To już… – tu Skin zakrztusił się, pociągając widocznie za długi łyk alkoholu – khy… khy… wiesz… 
–     E! A to co za pedały!? – zakrzyknął nagle Młodzieniec z Wąsikiem. Wszyscy podążyli wzrokiem za jego zdziwionym spojrzeniem. Środkiem ulicy biegnącej obok cmentarza, nie spiesząc się, jechało czterech konnych. Widok był tak niezwykły, że mężczyźni z wrażenia znieruchomieli i nie byli w stanie uczynić nic, dosłownie nic. Mogli tylko patrzeć. Jeźdźcy mieli na sobie skórzane, rzymskie zbroje, na plecach długie, czerwone płaszcze, opadające aż na końskie zady, trzech z nich miało przy pasach tradycyjną broń rzymskich legionistów – krótkie miecze zwane gladiusami. Pierwszy, ten na białym koniu trzymał ręku łuk, drugi, ten bez miecza w pochwie, jechał, dzierżąc go w dłoni, na koniu, którego sierść była rdzawoczerwona, trzeci jechał na czarnym koniu, w jego ręku spoczywała waga, a czwarty podążał nieco z tyłu, na dziwnym trupiobladym wierzchowcu, w rękach trzymał jedynie wodze, a jego twarz spowijał nieprzenikniony cień. Jednak w chwili gdy kawalkada mijała zdziwionych mężczyzn, odwrócił się w ich stronę i dał się im poznać. Upłynęło kilka minut, konni dawno już znikli, zanim czwórka znajomych na tyle doszła do siebie, aby móc się odezwać. 
–     Uch… ten pysk będzie mi się śnił do końca życia. – pierwszy odezwa ł się Aleksy. 
–     No. – zgodził się Skin. 
–     Mnie też. – wyszeptał Młody z Wąsikiem. 
–     O kurwa… – wymamrotał Sportowiec. 
–     Coraz gorszą tą wódę robią, pijemy od dwóch godzin, a ja jakoś wytrzeźwiałem – martwił się Aleksy. 
–     Ciii… Ciszej panowie. – zaczął ich nagle uciszać Skin – Idą ci frajerzy, którzy zapłacą za nasze żarcie, faje i wódę na najbliższy tydzień, a może i dłużej. Wszyscy jak na komendę ucichli, a potem zaczęli iść chwiejnym krokiem w stronę wychodzącej z cmentarza pary. Nie musieli specjalnie się starać.  

    Peter i Julia wychodzili z cmentarza w, co paradoksalne, dobrych humorach. Julia trzymała Petera pod rękę, co jeszcze potęgowało dobry nastrój tego ostatniego. Gdy podchodzili do Lamborgini, z naprzeciwka szło czterech, trochę bardziej niż lekko „zawianych”, mężczyzn. Peter spojrzał na nich i uśmiechnął się. „Są jeszcze ludzie, którzy potrafią się zabawić” – pomyślał. Gdy podeszli bliżej Julia nagle uniosła głowę i spojrzała w ich kierunku. Peter właśnie się pochylał, aby otworzyć drzwi, Julia była po drugiej stronie samochodu. Wtedy wszystko się zaczęło. Jeden z przechodzących, obcięty na krótko, we fleyersie, podszedł do Petera i uderzył jego głową o dach Lamborgini, blacha samochodu lekko się wgniotła, a Peter poczuł jak jego wargi pękają, a z ust i nosa ciekną mu gorące strużki krwi, zalewając całą twarz. W chwili gdy upadając próbował utrzymać równowagę, drugi z napastników, w Nike’ach, jak Peter zdążył zauważyć, kopnął go w nogi, co oprócz bólu zaowocowało tym, że upadł jak długi na mokry asfalt. „Kurwa, znowu” – przemknęło mu przez głowę. 
    Próbował wstać, ale widząc, że Sportowiec znów bierze zamach, tym razem celując w nerkę, przekręcił się na bok i zasłonił zgiętą w kolanie nogą. W tym czasie Aleksy i Wąsaty obiegali samochód, próbując złapać Julię. Julia uniosła obydwie ręce do góry i nim ktokolwiek zdążył zareagować, zrobiła salto przez dach samochodu, lądując po drugiej jego stronie, między leżącym Peterem, a próbującym go kopnąć Sportowcem i Skinem, który w międzyczasie wyciągnął nóż myśliwski i też szedł w kierunku Petera. 
–     Kurwa! Wieczór dziwów! – zaklął Aleksy, widząc, jak Julia przeskoczyła nad samochodem, zaprzeczając tym kilku prawom fizyki jednocześnie. Razem z Wąsatym zaczęli znów biec w stronę z której przybyli, obiegając samochód, gdyż teraz ich ofiara była po drugiej stronie. 
–     Aleksy! Nie pierdol, tylko łap tą dziwkę, bo nam ucieknie! – krzykn šł Skin, A sam próbował ominąć Julię i zbliżyć się do groźniejszego, jak mu się wydawało, przeciwnika, czyli do próbującego się podnieść Petera. Sportowiec, chciał popchnąć Julię, która nagle i w tak nieoczekiwany sposób się przed nim pojawiła. Ta, nie zwlekając, uderzyła go dłonią w klatkę piersiową, wyciągając po prostu przed siebie rękę. Znów kilka kolejnych praw fizyki okazało się fałszywymi, a Sportowiec, nie wydając z siebie dźwięku przeleciał w powietrzu parę metrów i upadł na plecy, uderzając głową o podłoże i pozostając w bezruchu. Skin już tego nie zauważył, pochylając się nad podnoszącym się właśnie z klęczek Peterem. Próbował mu przystawić nóż do gardła, jednak Peter, widząc go, zrezygnował ze wstawania i zrobił kombinowany pad z przewrotem w tył przez prawe ramię, przez co znalazł się jakieś dwa, trzy metry od Skina i miał czas na to, aby się szybko podnieść. Wąsaty i Aleksy, widząc co przytrafiło się Sportowcowi, przestali biec w kierunku Julii, zatrzymali się, Wąsaty wyjął nóż, a Aleksy zaczął się rozglądać za czymś ciężkim, jednocześnie zachodząc ją z boku. Tymczasem Julia, nie zwracając na nich uwagi, odwróciła się i zaatakowała niczego nie spodziewającego się, odwróconego do niej plecami, Skina. Jedną ręką złapała go za kark, drugą za rękę w której trzymał nóż i rzuciła nim, jak szmacianą lalką, o Lamborgini. 
    Zabrzęczało tłuczone szkło. Głowa Skina wygięła się pod nienaturalnym kątem, gdy powoli osuwał się po drzwiach samochodu, aby całkowicie już znieruchomieć na ziemi. Wąsaty myślał szybciej od Aleksego. 
–     Aleksy spierdalamy!!! – wrzasnął i zaczął uciekać. 
–     Wracaj chuju! Wracaj, bo cię zajebę! – krzyknął za nim Aleksy, odwracając głowę w stronę uciekającego. Gdy znów spojrzał przed siebie Julia już przed nim stała. Nie tracąc czasu na myślenie Aleksy uderzył ją błyskawicznie i z całej siły w twarz. Julia, o dziwo, nie zdążyła wykonać uniku. Aleksy już zaczął się cieszyć, nie znał nikogo, kto po jego ciosie w szczękę byłby w stanie utrzymać się na nogach dłużej niż kilka sekund, jednak z nią było inaczej. Jedynym skutkiem ciosu Aleksego było to, że głowa Julii lekko się przechyliła, a z kącika ust popłynęła jej krew. 
–     Jak śmiesz trwonić moją drogocenną i szlachetną krew! – zdenerwowała się Julia. Jej oponent na chwilę, zadziwiony, zastygł w bezruchu. Jednak już po chwili znów szykował się do ataku. 
–     Upuszczę ci jej jeszcze więcej, pojebana suko! – warknął Aleksy, próbując złapać Julię za głowę i uderzyć kolanem w twarz. Julia wyrzuciła do przodu ręce zgięte w łokciach pod kątem prostym i zablokowała sunące ku jej głowie ręce Aleksego, następnie szybko chwyciła go za szyję i zaczęła zaciskać dłonie. Aleksy nie zdążył zareagować, a teraz na jego twarzy malowało się zdziwienie i narastający strach pomieszany z niemocą. Z boku podszedł do nich Peter. 
–     Julio, zostaw go i chodźmy stąd. Jeden z nich już nie żyje, tamten przy samochodzie, drugi właśnie umiera, ten jest trzeci… a czwarty uciekł, ale kiedy ochłonie pewnie wróci z kolesiami lub policją. – powiedział Peter patrząc jak Aleksy w śmiertelnym uścisku Julii coraz bardziej zniża się ku ziemi, coraz bardziej słabnie i sinieje na twarzy. Z ust wysunął mu się napuchły już język, i zaczęła kapać ślina. 
–     Wybacz Peter, ale nie zostawię tak tego – odpowiedziała Julia mrużąc lekko oczy, ponieważ Aleksy zaczął energicznie machać rękami we wszystkie strony, jakby to miało mu pomóc w zdobyciu drogocennego haustu powietrza. 
–     Wsiadaj do samochodu i ruszaj stąd, odjedź gdzieś, w jakiś bezpieczny rejon miasta, zostaw to żółte cudo i wróć do hotelu. Ja dołączę do ciebie później, muszę tu… posprzątać. – kontynuowała. 
–     No idź… – zachęcała go widząc, że stoi niezdecydowany – nie martw się o mnie, ani… o nich. Sami sobie zgotowali taki los, my nic im nie zrobiliśmy. Pomyśl co by się stało, gdyby trafili na kogoś innego, ile razy jeszcze tak by się zabawiali. Nie. Nic ich nie tłumaczy, to jest sprawiedliwe. Idźże wreszcie do cholery! Nie mamy czasu na dyskusje! Porozmawiamy o tym później, w hotelu. – nie patrzyła na Aleksego, który żył jeszcze, ale już się nie ruszał, patrzyła na Petera, w jego oczy. 
    Peter nie powiedział ani słowa, odwrócił się i poszedł do Lamborgini, odpalił silnik i odjechał. Julia rozluźniła uścisk. Aleksy zaczął gwałtownie łapać powietrze, powoli wracała mu świadomość. Wreszcie, gdy doszedł do siebie na tyle, aby móc się rozejrzeć, uczynił to i zauważył Julię. Ta spojrzała na niego i uśmiechnęła się. I wtedy Aleksy ujrzał jej prawdziwe oblicze. I zaczął wrzeszczeć, a raczej skrzeczeć, bo tylko skrzek i charczenie wydobywały się z jego ust. Jednak nie trwało to długo. Po kilku sekundach wrzask urwał się jak ucięty nożem. Przycmentarną ulicę znów objęła w swe władanie cisza i noc.  

    Peter siedział w ciemnym pokoju. Nie zapalał światła. Myślał. I pił. Nie chciał się upić, chciał być trzeźwy, gdy przyjdzie Julia. Nie mógł sobie jednak odmówić paru piw, które go uspokajały i uśmierzały nieznacznie ból, jakim pulsowała mu cała głowa. Wargi już mu spuchły, nos miał chyba złamany, bolała go też noga. Pił wolno, z trudem, alkohol dostawał się do zasychających ran na wargach, szczypiąc i utrudniając myślenie. „Zabiła ich bez mrugnięcia okiem. Z tym ostatnim też sobie chyba „zatańczyła.” – myślał. „Co mam teraz robić? 
    Wiedziałem przecież, że jest dziwna, że zabiła Kausa, ale co innego wiedzieć, co innego zobaczyć. Odejść? Dalej iść samotnie, znów samotnie? Zaczynało być tak dobrze… Julia miała rację, kiedy mówiła, żebym się nie przyzwyczajał do takiego życia. Nie, nie odejdę, i nie puszczę jej gdyby chciała odejść. Stworzę sobie tylko pancerz, pancerz duchowy, który mnie ochroni, na wypadek samotności. Kiedyś już prawie go miałem, ale pojawiła się ona. Muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie. Dziwne, mój prześladowca mnie póki co nie znalazł. 
    Dobrze. Nic się nie stało. Zasłużyli sobie na to, banda skurwysynów…, teraz już martwych.”
–     Rozmyślasz? – nie zauważył gdy weszła do pokoju.
–     Tak – odparł, kiedy już się opanował. – Nie możesz choć raz wejść do pokoju tak, żebym cię słyszał, żebym nie musiał później uspakajać się przez pół godziny? – był zdenerwowany.
–     Wybacz, przyzwyczajenie, ciężko zmienić swoją naturę, a poza tym tak jest bezpieczniej. Ale daj już spokój tym głupstwom, lepiej powiedz, czy już mam zniknąć z twojego życia, czy jeszcze mogę trochę zostać? – Julia była bardzo poważna i skoncentrowana.
–     Dlaczego myślisz… – zaczął Peter.
–     Daj spokój! – zirytowała się Julia. – przecież widzę jak się zachowujesz, widzę to zmarszczone czoło, widziałam twoją reakcję pod cmentarzem i słyszę jak się do mnie odzywasz teraz, więc jak? Iść, czy zostać?
–     Zostań…
–     Na pewno?
–     Tak.
–     Dobrze.
–     Mogę o coś spytać?
–     Pytaj.
–     Udało ci się posprzątać?
    Julia uśmiechnęła się, a napięcie między nimi zaczęło opadać.
–     A co, boisz się, że ktoś nas znajdzie? – spytała.
–     Nie chcę mieć po prostu kłopotów, za to można długo posiedzieć. – odpowiedział uspokojony już Peter.
–     Nie bój się, zajęłam się wszystkim. – Julia podeszła i usiadła obok Petera. Przyjacielskim gestem rozburzyła mu włosy. – Możesz spać spokojnie. Ja też już muszę iść.
–     Możesz się przespać tutaj… – nieśmiało zaproponował Peter.
–     Nic z tego mój drogi, ale dziękuję za propozycję – odparła i nim Peter zdążył powiedzieć cokolwiek, zniknęła. Peter nie zdziwił się tym specjalnie, już się przyzwyczaił. 


    Eliza siedziała w barze i popijała kawę, pochylając się nad otwartą gazetą. Dni ostatnio były coraz chłodniejsze, więc ubrana była w długi, wełniany, ciemnozielony sweter, jasnoniebieskie jeansy i nieodłączny, skórzany płaszcz. Nie cierpiała siedzieć w hotelowym pokoju, spała tam tylko i, z konieczności, oglądała wiadomości. Przez resztę czasu chodziła po mieście, rozglądała się, szukała, zaglądała do kawiarenek internetowych, gdzie przeglądała kroniki policyjne, oraz strony traktujące o dziwnych, niewyjaśnionych zjawiskach. Czytała też, tak jak teraz, prasę. Wciąż tropiła morderców jej wuja oraz rodziców. Nie zwróciła się do przyjaciół wuja, choć wiedziała, że mogli by jej pomóc. Była tradycjonalistką, polowała sama, mimo, że już od dawna Wtajemniczeni łączyli się w grupy dla bezpieczeństwa i większej skuteczności. Eliza działała tak, jak Klaus – samotnie. Odkąd tylko straciła rodziców wychowywał ją właśnie on i on również ją szkolił w tropieniu, sztuce przetrwania i skutecznej walce. Jeden z artykułów zwrócił jej uwagę. W miarę czytania, jej twarz rozjaśniała się, aż wreszcie pojawił się na niej uśmiech. „Jesteś!” – krzyknęła, aż ludzie z okolicznych stolików zaczęli się jej przyglądać z zaciekawieniem, a później, widząc jej zły uśmiech, z lękiem. 
    Dziewczyna wzięła gazetę i rozejrzała się po knajpce, jednak nikt nie odważył się jej spojrzeć w oczy. Rzuciła na stół kilka drobnych monet, jako zapłatę za kawę i drobny napiwek, po czym niespiesznie wyszła na zewnątrz. 

    Tej nocy Ernest van Voght miał prawdziwe widowisko. W wynajętym pokoju, z którego był doskonały widok na hotel „Luxor”, miał urządzony punkt obserwacyjny. W hotelu naprzeciwko zatrzymała się Eliza Wagner. Prawie w ogóle nie przebywała w pokoju. Detektyw był zbyt doświadczonym w tych sprawach człowiekiem, aby nie poznać, że czegoś, albo kogoś szuka. Parę razy wyszedł za nią na miasto, ale gdy się zorientował, że dziewczyna niczego nie wie, a tylko się rozgląda, dał za wygraną. W ciągu dnia sam, korzystając z kontaktów i doświadczenia, szukał Petera M., a wieczorami sprawdzał, co dzieje się z panną Wagner. Wracała późno, zmęczona, jadła niewiele, w pośpiechu, potem brała prysznic, kładła się do łóżka i oglądała telewizję, zazwyczaj programy informacyjne i różnego rodzaju dokumenty związane z pracą policji i poszukiwaniami zbiegów, jak również osób zaginionych. Dziś było inaczej. Gdy van Voght wrócił i spojrzał w okular lunety policyjnej, zobaczył, że Eliza już jest w domu, siedzi przy zgaszonym świetle i zapalonych świecach, oraz przy czerwonym winie. Początkowo myślał, że panna Wagner kogoś oczekuje, gdyż wino rozlane było w cztery kieliszki, ale wkrótce zrozumiał, że to jakiś jej własny mały rytuał, bądź święto. Tego wieczoru wyglądała pięknie. Rozpuściła włosy i założyła czerwoną suknię, co sprawiło, że wyglądała jak jakaś tajemnicza dama, co w porównaniu z jej codziennym wyglądem żołnierza bardzo zaskakiwało. „Coś mi mówi, że już niedługo będę mógł wrócić do domu i to z tarczą, a nie na niej” – mruknął pod nosem i uśmiechnął się Ernest. 

    Peter siedział w swoim pokoju i patrzył na leżącą przed nim na stole gazetę. Ciszę pomieszczenia zakłóciło pukanie do drzwi. Nerwowo spojrzał na klamkę. Pukanie powtórzyło się. „Niemożliwe, żeby tak szybko nas znaleźli, przecież nie mają nic pewnego” – pomyślał z lękiem. Pukanie stało się bardziej natarczywe. „Może to obsługa? Nie… od pół roku nie widziałem tutaj obsługi hotelowej… zaczynam popadać w paranoję. A niech tam…” – wstał, ustawił się przodem do drzwi i powiedział:
–     „Proszę!”. Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Julia.
–     Myślałam, że śpisz, albo że, po głębszym namyśle, postanowiłeś mnie jednak opuścić, albo że znalazłeś sobie jakąś Lolitę i wybrałeś się z nią na dzikie harce… – w jej głosie pobrzmiewała wesołość.
–     Boże! Ale mnie przestraszyłaś! – powiedział, ale w jego głosie słychać było ulgę.
–     Peter, stajesz się monotonny z tym twoim „Julia! Ale mnie przestraszyłaś!”, wchodzę cicho i bez pukania, nie podoba ci się, wchodzę głośno i z pukaniem, też ci się nie podoba, to jak, do cholery mam wchodzić?! – udawała zdenerwowanie Julia.
–     Pewnie myślisz, że jestem tchórzem… – zmarkotniał Peter.
–     Myślę, że jesteś szczery, a ostatnio dużo się działo – pocieszała go.
–     Widziałaś to? – wskazał na leżącą na stole gazetę.
–     To znaczy co? Wynalazek mistrza Guttenberga? Gazetę? – zażartowała Julia.
–     Czy możesz przez chwilę być poważna? – zirytował się Peter – piszą tam o tych czterech, z cmentarza.
–     Pokaż. – powiedziała i spojrzała na artykuł. – Nic nie mają – powiedziała po chwili, gdy przejrzała go pobieżnie.
–     Dlaczego ich ułożyłaś na cmentarzu, jeden obok drugiego i dlaczego byli „nienaturalnie bladzi”? – spytał Peter cytując fragment artykułu i patrząc na nią uważnie.
–     Żeby skierować podejrzenia w ślepy zaułek. Będą szukać albo psychopaty, albo powiązań z mafią, a nie pary przyjaciół. – odparła robiąc mądrą minę.
–     A myślałeś, że co?
–     Nic. Myślałem, że to dziwne.
–     A teraz, co myślisz?
–     Teraz nie wiem co myśleć, ale chyba dobrze zrobiłaś… – Peter miał dosyć głupi wyraz twarzy.
–     Myślę, że najlepiej będzie jak o tym szybko zapomnisz – poradziła mu Julia.
–     O czym? – odparł, uśmiechając się.
–     Brawo! Tak trzymaj. – pochwaliła go Julia i też się uśmiechnęła.
–     Pewnie nie masz dzisiaj ochoty na spacer? – zmieniła temat.
–     Raczej nie – przyznał.
–     W porządku, pooglądamy telewizję, porozmawiamy o głupstwach, będzie wesoło. – odparła.
–     Jasne! Z tobą nie można się nudzić. – podsumował Peter uśmiechając się tajemniczo. 

    Przed Elizą leżały wycinki z gazet. Wpatrywała się w nie i myślała . Jeden z nich informował o tajemniczym zniknięciu samochodu, żółtego Lamborgini, i o jego dziwnym pojawieniu się w innym miejscu, na parkingu. Nie było śladów włamania, kluczyki były w stacyjce. Drugi informował o znalezieniu ciał czterech mężczyzn, równo obok siebie ułożone, leżące na cmentarzu, nienaturalnie blade. Pozornie nie miały ze sobą związku, ale Eliza czuła, że się łączą i to nie tylko czasowo, bo zdarzenia miały miejsce tej samej nocy, ale również pod względem tajemniczości i… tego czegoś, czego nie potrafiła nazwać, ale czuła gdzieś w głębi siebie. Postanowiła, że zacznie szukać w dzielnicach ubogich, gdzie policja rzadko zagląda, ale niedaleko od restauracji „Ekskluzywna Porażka”, sprzed której skradziono żółte Diablo. Będzie sprawdzała knajpy, zaułki, cmentarze, hotele, kostnice, przytułki i każde miejsce, które przyjdzie jej do głowy, aż wreszcie Ją znajdzie. Prędzej, czy później, choćby miała stracić kolejne pół roku. W razie czego podejmie pieniądze z konta Wtajemniczonych. Ma do tego prawo. 

Po ulewnych deszczach nadeszły wczesne jak na tą porę roku upały. Nawet noce były ciepłe, a czasem wręcz duszne. Julia szła powoli przez ospałe, nocne miasto. Taka pogoda sprzyjała spacerom i innym rozrywkom, którym można się oddawać na świeżym powietrzu, co chwila więc mijały ją grupy ludzi w różnym wieku i w różnym stadium upojenia alkoholowego. Niespiesznie doszła do hoteliku w którym mieszkał Peter. Skłoniła się znajomemu portierowi i weszła na górę. W pokoju w którym mieszkał Peter nie było nikogo. Julia lekko się zdziwiła, nie pamiętała, żeby Peter jej mówił, że będzie gdzieś wychodził. Zeszła na dół i podeszła do portiera. 
–     Czy pan Muller zostawił dla mnie jakąś wiadomość? – spytała.
–     Nie proszę pani, pan Muller nie zostawił żadnej wiadomości, zresztą nie wydaje mi się aby wychodził z pokoju. – odparł zdziwiony portier.
–     Byłam tam i nikogo nie ma.
–     Może jest u jakiegoś innego naszego gościa. – podsunął pomysł portier.
–     Nie sądzę, ale zaczekam. – odparła.
–     Proszę bardzo. – powiedział uśmiechając się portier.
    Po półgodzinie bezowocnego oczekiwania Julia zaczęła się poważnie niepokoić. Jeszcze nigdy, odkąd się poznali, Peter nie znikał bez ostrzeżenia, owszem, zdarzało mu się nie czekać na nią gdy przychodziła, ale zawsze zostawiał jakąś wiadomość, albo mówił jej o tym wcześniej. Postanowiła przestać czekać i zacząć go szukać. Weszła jeszcze raz na górę i podeszła do drzwi pokoju Petera. Przyłożyła otwartą dłoń do zamka i przymknęła oczy. Skupiła się na mechanizmie. Zaczęła zauważać poszczególne części, ich wzajemne współzależności, podświadomie zrozumiała zasadę jego działania. Skoncentrowała się jeszcze bardziej i wyobraziła sobie, że zaczyna naciskać odpowiednią kombinację bolców i wypustek. W zamku coś szczęknęło. Otworzyła oczy, jakby wybudzona z głębokiego snu. Lekko nieprzytomnie popatrzyła na korytarz. Nadal był pusty. Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się. Weszła do środka i nie zapalając światła usiadła na łóżku Petera. W pokoju panował nieład, ale nie było to czymś niezwykłym. Znów zamknęła oczy. Zaczęła sobie wyobrażać Petera, jak się porusza, jak się śmieje, jak się ubiera, przypominała sobie jego zapach, jego zachowanie gdy był zły, szczęśliwy, zakłopotany, dźwięk jego głosu, odgłos uderzeń jego serca. Widziała całą jego postać w swojej głowie. Następnie zaczęła się rozglądać dookoła niego, nie widziała zbyt wiele, jakieś mroczne pomieszczenie, niewiele światła. Była bezcielesna, tak, jakby tylko jej wzrok i umysł znajdowały się obok niego. Wzniosła się do góry, przenikając przez sufit. Zobaczyła budynek, ale nie w mieście, gdzieś na odludziu, pośród drzew, więc uniosła się jeszcze wyżej. Była teraz wśród chmur, poprzez delikatną mgłę widziała Zaratustrę. Miasto mimo późnej pory jeszcze nie spało. Jarzyło się milionami świateł. Dom w którym wyczuwała Petera był gdzieś na dalekich przedmieściach, prawie poza miastem. Rozejrzała się i znalazła hotelik, w którym siedziała. Zapamiętała drogę z hotelu do budynku. Wiedziała już jak tam trafić. Otworzyła oczy, wstała i wyszła z pokoju. Nie zadała sobie trudu, aby zamknąć drzwi, zresztą po co, nie było tu nic, co przedstawiało by dla potencjalnego złodzieja jakąś wartość. Wyszła z hotelu i poszła w kierunku domu, który zobaczyła, koncentrując się na zapamiętanym kierunku. Nie zauważyła osoby, która wyszła z mroku w zaułku za hotelem i zaczęła iść jej śladem. Minutę później inna postać oderwała się od ściany czerni, jaką tworzył w nocy cień wysokiej kamienicy dwa budynki dalej na tej samej ulicy i podążyła za dwoma pierwszymi.

    Budynek okazał się być starą, opuszczoną cegielnią. Duże koncerny zabiły drobną przedsiębiorczość i widoki takie jak ten nie należały do rzadkości, szczególnie na przedmieściach. Grube mury, wielkie okna składające się z wielu małych, kwadratowych szybek, które w większości były powybijane – oto obraz jaki ukazał się jej oczom. Dookoła rosło mnóstwo wybujałych krzaków i niskich, dziwacznie powyginanych drzewek. W trawie niedaleko widać było starą ścieżkę, która prowadziła wprost do solidnie wyglądających, metalowych drzwi.      Julia cicho podeszła do ściany i ostrożnie zajrzała przez okno, wewnątrz panował nieprzenikniony mrok, jednak czuła, że Peter jest w środku. Rozejrzała się dookoła, nie zauważyła nikogo. Przyłożyła ręce do ściany, oparła się o nią całym ciałem, przywarła do niej i zaczęła się wspinać w górę. Wyglądała jak olbrzymi pająk, sunąc powoli po pionowej ścianie, bez żadnego widocznego zaczepu, liny czy innego zabezpieczenia. Wdawało się, że to niemożliwe, a jednak ona umiała przekraczać granice tego, co niepojęte. Weszła na dach i zaczęła obchodzić go dookoła, spoglądając co chwilę w dół i szukając jakiejś drogi do środka. Wreszcie zauważyła, że jedno z okien straciło całą framugę i zastawione jest dużym arkuszem sklejki, która na skutek upływu czasu obluzowała się, obsunęła i zaczęła lekko odstawać. Julia znów zaczęła iść po ścianie, tym razem głową w dół. Doszła do okna, odchyliła deskę i wślizgnęła się do środka. Wewnątrz było ciemno. Szybko weszła na sufit i zatrzymała się, aby jej wzrok oswoił się z ciemnością. Po chwili zaczęła rozróżniać szczegóły pomieszczenia.      Było niewielkie i miało dwa wyjścia. Julia zeszła na podłogę i zaczęła nasłuchiwać. Było cicho. Znów zdała się na swój instynkt oraz coś, co można by nazwać szóstym zmysłem. Poszła w lewo. Wyszła na korytarz i spostrzegła, że gdzieś z jego końca emanuje czerwona poświata. Ruszyła w tamtym kierunku. Wreszcie zauważyła, że światło wydobywa się z kolejnych drzwi. Bez namysłu i nie czyniąc najmniejszego hałasu weszła do środka. Jej oczom ukazał się makabryczny widok. Całe pomieszczenie wypełniało czerwone światło, które rzucała mała żarówka umieszczona nad wejściem i osłonięta stalową kratką. Sala była duża, możliwe, że największa w budynku, zniszczone, rozpadające się piece świadczyły o tym, że kiedyś to właśnie miejsce było sercem cegielni, tu wypalano cegły. Teraz na ziemi walało się mnóstwo różnych przedmiotów niewiadomego pochodzenia, stalowego złomu i kawałków cegieł. W kącie na brudnej, zasłanej ceglastym pyłem podłodze siedziała, opierając się plecami o ścianę młoda, około dwudziestoletnia dziewczyna. Była przytomna, choć cała spływała krwią. 

    Miała wykłute oko, straszliwie poszarpaną krtań, z której wydobywało się tylko ciche charczenie i ohydną ranę brzucha. Zostało jej niewiele życia, widać było, jak z każdą stróżką krwi ma go coraz mniej. W jej oczach malowała się o dziwo nie złość, wściekłość, czy strach, ale smutek, olbrzymi smutek. Obok niej stał Peter. W ręku ściskał nóż, po którym spływała jej krew. Właśnie pochylał się nad nią, żeby znów zadać jej ból. Ból ostateczny.
–     Co robisz? – zapytała Julia.
    Na dźwięk jej głosu zastygł w bezruchu. Bardzo wolno zaczął się odwracać w jej stronę. Wreszcie wyprostował się całkowicie. Stał do niej przodem i patrzył jej w oczy. 
–     Co robisz? – powtórzyła. 
–     A jak ci się wydaje? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Jego głos był zachrypnięty i co najmniej pół tonu niższy niż zazwyczaj.
–     Dlaczego zabierasz jej życie? – ponowiła pytanie.
–     Dlaczego? Mógłbym powiedzieć, że gówno cię to obchodzi, albo żebyś trzymała się od tego z daleka, bo to nie twoja sprawa, albo żebyś uważała, bo kto bawi się zbyt blisko ognia może się poparzyć…, ale nie. Odpowiem ci. Zabieram jej życie, bo je ma. A ja mam na to ochotę… nie wiesz nawet jak wielką. – uśmiechnął się, ale był to najwredniejszy uśmiech jaki w życiu widziała, a żyła już bardzo długo.
–     Wiem co robisz i wiem dlaczego, chcę wiedzieć jeszcze jedno: kim tak naprawdę jesteś? 
–     Kim ja jestem? Nie poznajesz mnie? Swojego ulubionego i jak zauważyłem jedynego przyjaciela, Petera? Julio, co z tobą? Zresztą pytanie jest bardzo dobre, tylko adresat nie ten. To ja chciałbym wiedzieć kim ty jesteś? Bo nie wierzę, że zwykłą dziewczyną.
–     Nie kłam, znam… znałam Petera, on jest inny. – zignorowała jego pytanie.
–     Ach rozgryzłaś mnie! – krzyknął z udawanym przestrachem Peter. – Jestem tą cząstką Petera drobną, co ciągle czynić zło chce i ciągle czyni dobro. – znów się uśmiechnął. I znów tak samo. 
–     Nie czas teraz na źle cytowane dramaty romantyczne. Ten dramat jest całkiem współczesny.
–     Źle cytowany? To była parafraza. Jestem jego lepszą połową, tą prawdziwą, nie ukształtowaną przez społeczeństwo i filmy z Kaczorem Donaldem. Pochodzę z samego środka jego id. Jestem rdzeniem jego osobowości. Kwintesencją prawdy o nim. W zasadzie o sobie. On jest mym zafałszowanym odbiciem. – mówił Peter, a ogień w jego słowach udzielał się całemu jego ciału. Julia spojrzała przelotnie na dziewczynę za nim. Właśnie umarła.
–     Jesteś skazą o której nie wiedziałam. Ale teraz już wiem. I wymażę cię z jego życia, choćbym je miała wyrwać z niego wraz z tobą. Myślę, że by tego chciał. Że zasłużył sobie na to, na odrobinę spokoju… – powiedziała.
–     Jesteś bardzo pewna siebie, czas to zmienić. Nie myślałaś chyba, że powiem ci wszystko o sobie i pozwolę odejść. Poza tym zepsułaś mi zabawę, więc będziesz moją następną rozrywką. – zaczął się prawie niezauważalnie szykować do skoku. Prawie niezauważalnie… W chwili gdy rzucił się do ataku, Julia była już przygotowana. Wykonała pół kroku w tył. Jego nóż przeciął ze świstem powietrze niespełna centymetr od jej krtani. Pewnym ruchem złamała mu rękę i ominęła bokiem stając za jego plecami. Odwrócił się, a w jego oczach, zasnutych dziwną mgłą, widać było zdziwienie. 
–     Jesteś niewyobrażalnie szybka. – pochwalił ją, patrząc jak krew ścieka mu po rękawie, z rany którą zrobiła, wychodząca przez skórę, złamana kość.
–     Wiem. – odpowiedziała i skoczyła w jego kierunku wybijając się z ziemi prawie bez zginania nóg. W ciągu ułamka sekundy pokonała odległość pięciu metrów, dzielącą ich od siebie. Uderzyła go ręką, zbrojną w niewiadomo jak wyrosłe nagle pazury. Próbował się zasłonić, ale był zbyt wolny, a może zbyt zdziwiony. Nie zdążył. Klatka piersiowa od lewego obojczyka po prawą pachwinę była rozszarpana na znacznej głębokości. W ostatniej chwili, już padając uderzył nożem. Julia nie odskoczyła. Stal ugrzęzła jej w brzuchu po rękojeść. Na twarzy Petera pojawił się uśmiech tryumfu.
–     Zabiorę cię ze sobą! – wyskrzeczał.
–     Nie sądzę. – odpowiedziała pewnie i bez emocji Julia, po czym zaczęła powoli wyciągać z rany jego nóż. Polała się krew, ale zaraz przestała płynąć. Teraz ona wrednie się uśmiechnęła. Dwa górne kły były o wiele za duże jak na człowieka, wyglądały jak wilcze.
–     Kim ty kurwa jesteś… – Peter ledwo charczał. 
–     Dziś jestem twoim przeznaczeniem. – odpowiedziała i kopnęła go w twarz. Stracił przytomność. Julia uklęknęła nad nim. Widziała jak pomiędzy poszarpanymi żebrami, skrawkami mięsa i skórą bije mu serce. Coraz wolniej i coraz mniej rytmicznie. Dotknęła jego twarzy. Westchnęła. Na chwilę znów odzyskał przytomność, a w jego oczach nie było już szaleństwa, to był prawdziwy Peter.
–     Co się stało? – zapytał.
–     Zabiłam cię.
–     Dlaczego?
–     Tak będzie lepiej…
–     Dla kogo?
–     Dla ciebie, dla mnie, dla świata.
–     Nie wiem, czy dla mnie…
–    Dla ciebie też. Wreszcie poznasz swoje prawdziwe ?ja?. I wreszcie znajdziesz spokój.
–     Może masz rację… Nie chciałem tego wszystkiego.
–     Nic już nie mów.
–     Wiesz, że…
–     Wiem. Cicho.
    Julia pocałowała go. Długo, namiętnie. Z miejsca, gdzie stykały się ich usta pociekła wąska strużka krwi. Peter zwiotczał w jej ramionach, jakby zmalał. Z tym ostatnim pocałunkiem wysączyła z niego ostatnią kroplę życia. Był martwy. Julia wstała, z oczu płynęły jej łzy – krwawe łzy. Stała i patrzyła. Może się modliła. Po kilkunastu minutach otarła twarz z łez, które zdążyły już przyschnąć jej do policzków znacząc na nich rdzawy ślad, i odeszła. Wyszła z pomieszczenia i została uderzona drewnianym kołkiem. Parę centymetrów w lewo i było by po niej, na szczęście ręka która go dzierżyła nie była jeszcze zbyt wprawna i trafiła nie w serce, a w splot słoneczny. Julia chwyciła napastnika za pięść zaciśniętą na kołku i wyszarpnęła drewniany szpic ze swej piersi, jednocześnie uderzając drugą ręką w twarz. Usłyszała krzyk. Krzyk kobiety. Przyciągnęła ją więc do siebie i zwinnym piruetem stanęła za nią, wykręcając jej rękę. Drugą z której znów wysunęła pazury, przystawiła jej do gardła i lekko popchnęła do przodu. 
–     Wejdźmy do środka jeszcze na chwilę… – powiedziała prowadząc kobietę przed sobą. Gdy znalazły się znów w pomieszczeniu z piecami Julia mocno ją przycisnęła i odchylając głowę w bok spojrzała na jej profil. 
–     Znam skądś te rysy – powiedziała. – Czyżby malutka Eliza Wagner? – zapytała zdumiona.
–     Tak suko! Puść mnie i stawaj do walki, albo mnie zabij. – powiedziała zduszonym ze wściekłości głosem Eliza. – ale nic do mnie nie mów, twoje słowa są obrazą dla mnie! Tak jak twoje istnienie obrazą dla świata.
–     Widzę, że już nie taka malutka. Wujek cię nie nauczył jak należy rozmawiać ze starymi znajomymi rodziny? Odmawiając szacunku mnie, odmawiasz go tym wszystkim, którzy zginęli z mej ręki. W twojej rodzinie znalazłoby się kilka takich osób. – mówiła spokojnym głosem Julia. Mówiła jak do dziecka. Eliza chciała coś odpowiedzieć, ale z jej krtani wydobył się tylko głuchy pomruk wściekłości.
–     No widzisz, tak już lepiej. – odrzekła Julia. – Nie szkoda ci marnować młodego życia na uganianie się za kimś takim jak ja? – spytała.
–     Dopóki starczy mi tchu będę cię ścigać, a jeśli ja cię nie dopadnę, to moje dzieci, albo ich dzieci i tak będzie do czasu, aż wreszcie ktoś z nas cię zniszczy. – odrzekła spokojniejszym już, choć brzmiącym jak stal, głosem Eliza.
–     Znając twoją rodzinę powinnam poważnie potraktować tą groźbę i tak też czynię, jednak dziś polało się już wystarczająco dużo krwi, więc cię puszczę. Chętnie spotkam się z tobą, gdy będziesz bardziej przygotowana do pojedynku ze mną. Jednak pozwól, że w zamian dam ci radę. Znajdź sobie miłego chłopca, miej z nim dzieci, o których tak dumnie mówiłaś, ale nie karm ich nienawiścią, bo staną się takie jak ty. Opowiadaj im o miłości, nie wspominaj im ani słowem o mnie, bo inaczej w wieku dwudziestu kilku lat wyruszą tak jak ty, na poszukiwania mnie, a gdy mnie spotkają mogę już nie być taka wyrozumiała.
–     Nigdy! Nauczę ich tego samego, czego Klaus i rodzice nauczyli mnie. Jeśli będziesz jeszcze żyła.
–     Wiedziałam, że nie przyjmiesz dobrej rady, ale zawsze warto było spróbować. Jak chcesz, to twoje życie, więc masz prawo je sobie zrujnować w taki sposób, jaki ci najbardziej odpowiada. Żegnaj więc i obyśmy się więcej nie spotkały, bo wtedy jedna z nas umrze.
–     Do zobaczenia… – odrzekła Eliza. Julia puściła ją, a ta stała nieruchomo, wpatrzona gdzieś przed siebie. ?Co by o nich nie mówić mają swój honor i umieją szanować tradycje, szkoda, że takie głupie? – pomyślała Julia i odeszła. Tym razem jednak była bardziej czujna. 
    Wyczuła go na długo przedtem nim on ją zauważył. Nie zwracała jednak na niego uwagi, przynajmniej pozornie, jednak każdą komórką swego ciała była przygotowana na atak. Kto mógł wiedzieć co się jeszcze dzisiaj wydarzy. Okazał się mniej groźny niż myślała.
–     Proszę się zatrzymać! – zawołał. – Jestem z policji. Tu jest moja odznaka.
    Julia odwróciła się i zobaczyła niewysokiego, około trzydziestoparoletniego mężczyznę w długim, szarym płaszczu i kapeluszu z wąskim rondem. Rzeczywiście, w ręku trzymał legitymację policyjną.
–     Słucham? – spytała podchodząc do niego Julia. Mężczyzna zaświecił latarkę i skierował snop światła na twarz Julii. 
–     Proszę się zatrzymać – powiedział. Julia szła dalej.
–     Chyba nie boi się pan samotnej kobiety? – odparła mrużąc oczy i delikatnie się uśmiechając.
–     Jeśli się pani nie zatrzyma, będę zmuszony użyć siły – powiedział i wyciągnął broń. – Podobno widziano panią z niejakim Peterem Mullerem, czy wie pani gdzie rzeczony pan Muller obecnie przebywa?
–     Tak, wiem, a dlaczego pan go szuka? – spytała nadal idąc w jego stronę.
    Detektyw zaczął się cofać.
–     Na miłość boską, niech się pani zatrzyma, to nie żarty, będę zmuszony zastrzelić panią – powiedział ostrzegawczym tonem mężczyzna. Julia zatrzymała się dwa kroki od niego, lufa pistoletu prawie dotykała jej piersi.
–     No, tak już lepiej – powiedział policjant. – Tutaj ja zadaję pytania. Więc gdzie widziała go pani ostatnio i kiedy? – zapytał rzeczowym tonem.
–     Ostatnio jakieś pięć minut temu, w tej cegielni – powiedziała wskazując dłonią za siebie. Detektyw spojrzał na nią dokładniej, zauważył plamę krwi na jej brzuchu i klatce piersiowej oraz na twarzy.
–     Czy dobrze się pani czuje? – zapytał.
–     Nie, ale pan tego nie zmieni. – odparła. 
–     Proszę stąd nigdzie nie odchodzić. – powiedział, obserwując ją uważniej.
–     Mam dość tej tragikomedii – powiedziała – idę i nie próbuj mnie powstrzymywać, Peter jest tam i jest martwy, więc twoje poszukiwania dobiegły końca.
    Zaczęła odchodzić. Van Voght wymierzył w nią. Po chwili jednak opuścił broń i spojrzał na cegielnię. Powoli ruszył w kierunku ciemnego budynku.

    W sypialni panował mrok. W wielkim, małżeńskim łożu Beatrycze i jej mąż spali snem sprawiedliwych. Nagle, gdzieś w głębi mieszkania rozległ się krzyk dziecka. Beatrycze otworzyła oczy. Sen uleciał od niej na skrzydłach wiatru. Zaczęła wsłuchiwać się w ciszę nocy. Krzyk powtórzył się znowu.
–     Marie! – krzyknęła, nie zwracając uwagi na śpiącego obok męża. Zerwała się i pobiegła do pokoju dziewczynki, potykając się w ciemności o różne drobiazgi, których w biały dzień nawet by nie zauważyła, a teraz stawały się ogromnymi przeszkodami. Wpadła do pokoju córki i zapaliła światło. Pokoik był niewielki i bardzo kolorowy. Na ścianach namalowane były chyba wszystkie zwierzęta, które Noe zabrał ze sobą na arkę. Z sufitu zwieszały się różnokolorowe papierowe rybki umocowane cieniutkimi żyłkami na drewnianym szkielecie, a w kącie było wielkie pudło pełne zabawek. Jednak Beatrycze tylko omiotła to wszystko jednym krótkim spojrzeniem, po czym jej wzrok spoczął na dziewczynce. Mała siedziała w łóżeczku, proste, czarne włosy miała teraz w nieładzie, kilka wilgotnych od potu pasemek przykleiło jej się do czoła. Oczy miała szeroko otwarte, ale zdawała się nic nie widzieć. Patrzyła gdzieś przed siebie.
–     Marie! – powtórzyła kobieta – Kochanie co się stało?
    Dziewczynka nie zwracała na nią uwagi, wciąż patrzyła w jeden punkt na ścianie. Beatrycze usiadła na łóżku obok niej, delikatnie przytuliła ją do siebie i zaczęła się powoli kołysać w przód i w tył nucąc półgłosem starą kołysankę. Po kilkunastu minutach dziecko zaczęło płakać. Beatrycze znów zapytała:
–     Marie, córeczko, co się stało? 
–     Widziałam… – łzy wciąż płynęły po policzkach Marie, a ona sama jeszcze się nie uspokoiła – widziałam, jak umarł ten pan, który skrzywdził… skrzywdził tego drugiego z samochodu z falbankami. – mówiła szlochając.
–     To tylko sen dziecko, tylko zły sen – uspokajała ją matka.
–     Nie to było naprawdę, on umarł, bo był zły, ale nie bardzo, ta pani która z nim była, zrobiła mu krzywdę i on umarł, to ona była zła, ale też nie bardzo.
–     Nie myśl o tym kochanie, czasem coś nam się śni i wydaje nam się, że to prawda, ale tak nie jest.
–     Ale…
–     Ćśś… nie myśl już o tym, spróbuj usnąć, śpij.
    Znów zaczęła ją kołysać, mała jeszcze przez jakiś czas płakała, potem się uspokoiła i usnęła. Beatrycze bardzo powoli położyła ją, okryła kołdrą i położyła obok niej pluszową małpkę, która musiała spaść z łóżka, gdy dziecko tak gwałtownie się obudziło. Patrzyła jeszcze przez chwilę na śpiącą córkę, wsłuchana w jej oddech i dopiero gdy była pewna, że Marie śpi głębokim snem, wyszła z pokoju zostawiając uchylone drzwi. W korytarzu oparła się głową o ścianę i zaczęła płakać. 

    Zaratustra wyglądała w nocy jak olbrzymia galaktyka składająca się z miliardów świateł. Tuż nad miastem jego blask wygrywał pojedynek z nocą, rozświetlając niebo bladą łuną i gasząc gwiazdy, które znalazły się nad nim. Niedaleko za miastem był niewielki pagórek, z którego roztaczał się wspaniały widok. W tej chwili panorama Zaratustry była wręcz urzekająca. W pewnym momencie w okoliczną ciszę zakłócaną jedynie odległymi odgłosami miasta, wdarł się narastający stukot kopyt. Na wzgórze wjechało czterech jeźdźców. Wyglądali co najmniej dziwnie. Odziani w stroje sprzed setek, a może nawet tysięcy lat. Zatrzymali się na szczycie wzgórza, w równym rzędzie i spojrzeli na miasto. Przez chwilę milczeli, po czym jeden z nich, którego twarz skryta była pod kapturem powiedział:
–     Czas zacząć bracia.
–     Czas.
–     Czas.
–     Czas.
    Odpowiedzieli mu zgodnie.
–     Czas odebrać daną nam władzę nad czwartą częścią ziemi… i – wierzcie mi bracia – uczynię to z przyjemnością. – Odezwał się ten w kapturze i wolno zaczął zjeżdżać w kierunku miasta. Trzech pozostałych niespiesznie podążyło za nim.

* * *

    Ścieżką, która biegła granicą między polami a lasem szedł mężczyzna. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak normalny człowiek. Tylko te oczy, dziwnie zielone zielenią młodych liści i zapach jaki rozsiewał wkoło, jakby świeżo skoszonej trawy, i te ruchy, jak taniec gałęzi na wietrze i głos, jak szelest liści, gdy mruczał do siebie, a może śpiewał, jakąś dziwną piosenkę.      Czasami, gdy na chwilę cichł wiatr i przestawały szumieć gałęzie drzew, można było nawet zrozumieć słowa: ?Gdy zapadam w sen śni mi się, że dookoła powstają miasta, a gdy się budzę, okazuje się, że to prawda?. Uśmiechnął się. Spojrzał na pola. Akurat całkowicie ucichł wiatr. Tylko w jednym miejscu, pośród pól wirował obłoczek kurzu. Małe tornado zaczęło się zbliżać, aż wreszcie dotarło do miejsca w którym stał nieznajomy. Kurz opadł, a w miejscu, gdzie wirował stała piękna, wysoka kobieta z długimi prawie do ziemi włosami, koloru łanów pszenicy pośród których stała. Kobieta odezwała się:
–     Witaj Janie.
–     Witaj Południco – odparł mężczyzna.
–     Dokąd idziesz Janie?
–     Nie idę, a wracam Południco.
–     Skąd wracasz Janie?
–     Ze świata Południco.
–     Co tam robiłeś Janie?
–     Naprawiałem go Południco.
–     Udało się Janie?
–     Mam nadzieję Południco.
–     A więc żegnaj Janie.
–     Żegnaj Południco.
    Obydwoje cieszyli się, że znają swoje Imiona. Znać Imię, znaczy mieć władzę nad jego właścicielem, ale oni nie obawiali się tego. Ufali sobie bezgranicznie. Ona odwróciła się i odeszła w pola, dłońmi gładząc i zginając czubki kłosów, on wszedł w las. Szedł i szedł, aż gdzieś w głębi napotkał małą polankę. Zdjął z siebie ubranie, położył je na ziemi i stanął nagi na środku polany. Wzniósł twarz ku niebu, szeroko rozłożył ręce i zamarł w bezruchu. Stał tak cały dzień i noc i dzień i noc, a trzeciego dnia nie było go już, tylko w miejscu, gdzie stał, rósł piękny, rozłożysty, duży dąb.

* * *

Koło zatoczyło pełny okrąg.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *