Eden
autor: Jacek Gierczak „Isidoro”
Sędzia, licząc punkty karne, powtarza myśl,
sądzi że wygrywa lecz spełnienie,
leży daleko za nim,
poza morzem wiecznej czerwieni.
Susza przed burzą…
PRZEGRANY – CIERPLIWY
„Są rzeczy, na które nigdy nie będziemy mieć wpływu.”
Dzień nie zawsze bywa od początku dobry.
Wprawdzie na początku nie czułem jakiejkolwiek potrzeby dzielenia się z innymi opowieścią o mym życiu, toteż niedawno postanowiłem iż ktoś wreszcie musi znać mnie lepiej, niż ja sam siebie. Nie jest to próba zabłyśnięcia, wiem że wielu z was uważa mnie z skończonego idiotę, przelewającego na papier swe bzdurne wywody i spoglądającego z przymrużeniem oka na wszelkie aspekty życia politycznego. Szczerze powiedziawszy… chciałbym wszystko zacząć od początku.
Nazywam się Calvin Dick – aktualnie mam bardzo duży problem. Ostatnimi czasy nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy. No, może za wyjątkiem popędu wypicia kolejnej flaszki tego nieudacznika – Johnny’ego Walker’a. Nigdy nie przepadałem za trunkami, szczególnie za whisky, jednak straciłem motywacje – to spowodowało, że pokochałem to, na co kiedyś nie mogłem spojrzeć przez dłuższą chwilę.
Pamiętam siebie, jako zabieganego, zdeterminowanego młodzieńca, który rył teksty jadąc redakcyjną windą, aby zdążyć z materiałem na kolegium. Dziś, dobra passa przeminęła – najciekawsze jest, że chęci wciąż pozostają nienaruszone, są tak samo silne. Zamiast wciąż myśleć o przyszłości – rodzinie, przytulnym domie i świętym spokoju, powróciłem do przeszłości – mimowolnie cofnąłem się. Nie cierpię opowiadać o przeszłości, nie była specjalnie ciekawa – mgliście kojarzą mi się konkretne zdarzenia z wybranych dziecięcych lat. Moje nazwisko zawsze było obiektem śmiechu wśród kolegów ze szkolnych ławek. To spowodowało, że szybko stałem się zamkniętym w sobie samotnikiem. Całe dnie spędzałem w piwnicy, (gdyż warunki były naprawdę koszmarne) czytając różne książki – mój pusty umysł pochłaniał wszelkie informacje w tak szybkim tempie, że w krótki czasie wszystko zaczęło mi się mieszać. W wieku czternastu lat wyrobiłem sobie pierwszą opinię odośnie sensu wszechświata – fascynowałem się wówczas fizyką, mymi ulubieńcami stali się Clarke i Lem. Rzadko z kimkolwiek rozmawiałem, wiele obserwowałem – zachowania ludzi, ich nawyki, analizowałem ludzkie charaktery. To wszystko i wiele innych rzeczy pozwalało mi poznawać świat i postrzegać go na swój sposób. Interpretowałem każde fakty, nawet ten najbardziej błahe – z biegiem czasu, doszedłem do wniosku iż me młodzieńcze wyobrażenie o egzystencji w świecie zupełnie mija się z prawdą. Rozumiałem życie jako pasmo nieustanych zmian – doświadczając wielu rzeczy, zrozumiałem że w życiu, człowiek przechodzi tylko jedną, ogromną metamorfozę – w momencie kiedy uświadamia sobie, że umrze – to popycha do działania. Ta myśl, wcale nie ponadczasowa, nauczyła mnie cierpliwości. Dotarło do mnie, że życie nie kręci się wokół mnie – iż to wcale nie ja jestem najistotniejszy. Poczułem, że jestem cząstką czegoś wielkiego – był jednocześnie świadom, iż jeśli wyłamię się z tego obwodu, wielu ucierpi.
Lapidarnie – nie lubię ludzi…
Jak więc łatwo można wywnioskować – nie byłem przyzwyczajony do porażek. Choć nigdy matka ani ojciec nie podtrzymywali mnie na duchu, kochałem ich całym sercem. Nie byłem zły na to iż kompletnie nie obchodziło ich co porabiam całymi dniami w piwnicy – czy przypadkiem nie narkotyzuję się bądź nie palę papierosów.
Ojciec był na bezrobociu, całymi dniami przesiadywał na swym fotelu i gapił się w pozbawiony jakiejkolwiek ciekawostek telewizor – do tego rozprowadzał po całym domu smórd swych tanich cygar, często również zdarzało mu się podnieść rękę na matkę – zwłaszcza wtedy, gdy wracał nad ranem z nocnego klubu.
Zawsze był tak pijany, że kompletnie odbierało mu to rozum – nie baczył na konsekwencje, tworzył kłótnie pod żałośnie błahym pretekstem. Ja tylko obserwowałem to zaa uchylonych drzwi mego pokoju i płakałem. Nigdy nie stanąłem w obronie matki – i tego zapewne już nigdy sobie nie wybaczę. Zmarł gdy miałem siedemnaście – dzień przed mymi urodzinami, z pewnością nie z tego powodu iż nigdy nie otrzymałem od niego żadnego prezentu. Matka odeszła na „tamten świat” w parę lat później, zdążyła jednak przeczytać mój pierwszy artykuł. Miałem wtedy niespełna 23 lat i mieszkałem w akademiku. Tam właśnie odkryłem swoje powołanie – dziennikarstwo.
Czytając artykuły z lokalnej gazety śmiałem się z żałosnych wypocin ludzi, bojących się ukazać prawdę, piszących brednie. Wtedy również postanowiłem na
dobre zająć się pisaniem aby w sposób rzetelny informować ludzi o faktach. To stało się mym celem. Szybko przekonałem że mam „żyłkę”, wygrałem bowiem konkurs na najlepszy artykuł – nagrodą było otrzymanie własnej kolumny na łamach gazety – do niej więc, pisywałem regularnie przez dwa lata. Stała praca w gazecie pozwalała mi na zakup różnych rzeczy (wcześniej starczało mi tylko na zapłacenie czynszu i wyżywienie) o których wczesniej, mogłem jedynie śnić.
Rozwijałem także swe hobby – do dziś posiadam bogatą kolekcję bluesa – najpiękniejszej muzyki na świecie. Niestety, nadszedł moment, w którym wszystko się zawaliło. Doznałem bloku pisarskiego – początkowo, byłem przekonany że jest to jedynie faza przejściowa, nieodzowna w pracy każdego dziennikarza. Szef, poznawszy sytuację, dał mi dwa tygodnie urlopu, aby pozbierał myśli i tak jak wcześniej „zaatakował” kolejną ciekawą historią – wprawdzie marzyłem o tym aby mój artykuł po raz drugi poszedł na pierwszą stronę. Dni błyskawicznie mijały – mimo kompletnej pustki w głowie, regularnie szukałem tematów. Przez pierwsze dni siadałem przed komputerem w nadziei, że uda mi się coś sensownego napisać. Zwykle kończyło się na nerwowym uderzaniu pięścią w klawiaturę – pięciogodzinne siedzenie przed bielutkim, pustym ekranem doprowadzało mnie do białej gorączki. W tamtym okresie skłaniałem się ku myśli, iż mój talent bezpowrotnie wygasł – zawsze jednak szczególnie brałem sobie do serca myśl pewnego artysty, która głosiła że „jeśli ktoś talent posiada, to z reguły go nie traci”.
W ostatnich dniach drugiego tygodnia załamałem się psychicznie, straciłem nadzieję, brakowało mi pisania, nie wiedziałem co z sobą robić – w konsekwencji, zacząłem coraz częściej spoglądać do kieliszka. Wierzyłem, że tak nie skończę, że nagle doznam oświecenia – zalśnią światłem wszystkie lampy w mym umyśle i niczym karabin wstukam nowy tekst aby później uradowany przyjść do redakcji. To nauczyło mnie aby nie liczyć na szczęście.
Teraz, pogrążony w depresji, gdy codzień rano spoglądam na swą usychającą z każdym dniem sylwetkę, czuję ból i obawę przed otaczającym mnie światem – wiem że już nigdy nie dojdę do tego co miałem – zabawne, ponieważ gdy ma się wszystko, można to w jednej chwili stracić. Patrząc w lustro, nie widzę siebie,
lecz innych – zapłakane dusze, ich migoczące oczy, wspierają mnie i to jest jedyne co mnie pociesza – że jeszcze ktoś odczuwa to samo co ja, mimo że żył
pareset lat temu. Wtedy też zauważyłem, że otrzymałem nowy dar. Pamiętam jak w pewien jesienny poranek, wyszedłem na podwórze. Potwornie skacowany, po kolejnej z rzędu koszmarnej nocy, postanowiłem pograć w kosza. Nie pamiętam skąd tak durny pomysł wpadł mi do głowy – wszak nie grałem od dzieciństwa.
Pamiętałem że piłka znajduje się w ogrodzie, za domem. Niebo było mgliste, zapowiadało się na deszcz. Zapaliłem leniwie papierosa, chwyciłem za sflaczałą piłkę. Przeszedłem przez zarośnięty, pokryty zeschłymi liśćmi taras i poszedłem na placyk. Ku memu zdziwieniu, kosz, trzymający się co prawda na dwóch
górnych śrubach, nadal wisiał. Aż dziw że nikt się nim nie zaintersował. Może dlatego że nie widać już podpisu mego idola koszykarskiego – nie pamiętałem już
nawet jak temu dupkowi było na nazwisko.
Po kwadransie głupkowatego rzucania w środek obręczy poczułem zmęczenie; usiadłem aby zawiązać sznurowadło u buta.
– Jeśli dobrze sobie przypominam, dawniej był pan lepszym zawodnikiem – przemówił nieznajomy mi głos. Dochodził zza pleców. Odwróciłem się błyskawicznie. Mym oczom ukazał się mężczyzna – miał około dwudziestupięciu lat, wyglądem nie różnił się ode mnie. Nieogolny, pomarszczony, zasmucony siedział na ławce za płotem mego domu. Spokojnie tupał nogą, jakby czekał na coś od dłuższego czasu. Lunęło niespodziewanie deszczem.
– Co mam przez to rozumieć? – odparłem. Pomyślałem że to pewnie znów jakiś kolejny pieprzony akwizytor, którego technika wciskania ludziom kitu jest o
wiele lepsza od tych, którzy nawet nie potrafią sprzedać laserowo ostrzonych scyzoryków, dając przy tym drugi gratis. Do tego, czas i miejsce nie gra roli.
– Zaczekam – powiedział, zakładając ostentacyjnie nogę na nogę. Kto to, Witkacy w wydaniu pośmiertnym?
Nie spieszyłem się. Samotność spowodowała, że zobojętniałem na wszystko co działo się dookoła. Mój nowy tryb życia nie wymagał pośpiechu – potrafiłem myć zęby przez okrągłą godzinę, aby zabić wszechogarniającą mnie nudę. Ubrałem się w najświeższe jak miałem ciuchy i wyszedłem w nadziei że pogadam z tym człowiekiem przez minutę, dosłownie. Nie miałem ochoty na rozmowę – mimo iż gość emanował inteligencją i posiadał dość enigmatyczny sposób bycia. I znów się rozczarowałem…
Postawiłem kołnierz płaszcza. Rozejrzałem się po okolicy, parę razy w lewą i prawą stronę – w końcu dojrzałem faceta. Siedział nieruchomo na ławce, miał
zamknięte oczy. Lało niesamowicie, a on zdawał się być w zupełnie innym świecie – już wtedy wiedziałem że na pewno nie zaproponuje mi sokowirówki.
Podszedłem i przysiadłem się; poczułem się okropnie – rzadko wychodziłem na podwórze, szczególnie podczas ulewy. Facet ani drgnął, milczał. Przez chwilę
patrzyłem, podobnie jak on, w kierunku polanej jezdni
– Życie upływa jak woda – wyszeptał, wpatrzony w rynienkę pod krawężnikiem.
– Co masz na myśli? – zapytałem zaciekawiony, pierwszy raz ktoś zachęcił mnie do konwersacji. Nie powiem, aby nie był pod wrażeniem.
– Zawsze w tym samym tempie, choć może tego nie odczuwasz – odparł, poprawiając flanelową koszulę w kratkę.
– Przypadłaby się parasolka, albo…
– Nie chcę niepokoić innych w pana domu – wyjął mi z ust zaproszenie. Jednak w jednej kwestii się pomylił.
– Eh, mieszkam sam – odpowiedziałem skrępowany. Cała ta sytuacja wydawała mi się głupia. Ale polubiłem gościa.
– Dlaczego? To niezbyt dobrze działa na człowieka, samotność prowadzi często do schizofrenii, przynajmniej… – przerwał na chwilę by przetrzeć rękoma swą
twarz – …tak mi się wydaje.
– Nie czuję się z tym źle. Lubie samotność, to znaczy… polubiłem – poprawiłem po chwili, chciałem być w stu procentach szczery.
– O czym pan myśli, kiedy kocha się z kobietą? – niespodziewanie zmienił temat. Kompletnie mnie zamurowało – atakował mnie słowami, zadając swe zagadkowe pytania ani razu nie spojrzał mi w twarz. Zawsze lubiłem mieć kontakt wzrokowy z rozmówcą, czułem wtedy więź i zainteresowanie mym zdaniem z drugiej strony.
– Huh, nie wiem, właściwie dawno tego nie robiłem – zmieszany kompletnie, wydusiłem z siebie, między kolejnymi kaszlnięciami. Wiatr w połączeniu z
deszczem chorobliwie na mnie działał.
– Jest pan pedałem? – spytał wprost. To mnie dobiło. Faktycznie, byłem nieśmiały. Czułem się najbardziej onieśmielony w mym życiu.
– Czasami się zastanawiam… sam nie wiem – westchnąłem, opierając się o mokre oparcie ławki. Zapaliłem papierosa.
– Może inaczej: czy brakuje panu seksu? – to pytanie, subtelniej zadane sprawiło że zacząłem myśleć o mej ostatniej kobiecie. Na myśl o tym, jak
zostałem oszukany, szybko począłem zastanawiać nad czymś zupełnie innym.
– Szczerze powiedziawszy, bardziej czego innego – mruknąłem zawiedzionym głosem.
– Niech pan wie, że jestem jedynym z niewielu, którzy o tym wiedzą – odpowiedział po dłuższej chwili.
– Co?! – wstałem oburzony – Co to za gra?! O co panu chodzi, do cholery?!!
– Przybyłem tutaj, aby panu pomóc, a pan uważa że prowadzę z panem grę? – spytał i po raz pierwszy spojrzał mi w twarz. Jego oczy wydawały się puste,
dopiero teraz spostrzegłem że jego sylwetka, z lekka przeźroczysta, jest całkowicie sucha.
– Kurwa, ty jesteś…
– Tak, a ty przez cały czas byłeś wytrwały. Bóg dał Ci szansę. I jeszcze raz powtarzam: nie prowadzę tu żadnej gry.
– Inaczej nie można tego określić – skontrowałem, dopalając papierosa. Byłem zszokowany. Wtedy też, przekonałem się że posiadam tą nadprzyrodzoną zdolność. Żebym ja się z tego chociaż cieszył… Bóg dał mi szansę???
– Proponuję abyśmy poszli do pana, opowiem panu o mym życiu – wstał i wszedł na jezdnię.
– Po cholerę mi wiedzieć cokolwiek o pańskim życiu?!! – powracało uczucie wstrętu do ludzi. Do duchów także.
– Przyszedłem tu aby panu pomóc, czy zgadza się pan? Czasem dziwię się czemu jestem taki cierpliwy… – westchnął udając się w stronę mego domu.
– Dobrze, ciekawy jestem w czym pomoże mi pana opowieść o życiu – to było ostatnie zdanie w negatywnym nastawieniu. Zmienność nastroju dopadała mnie od zawsze, więc nie byłem zdziwiony. Ale po co to pytanie o seks?
Weszliśmy do domu. Dopiero teraz, wiedząc iż mam gościa, rozejrzałem się po pomieszczeniach. Masa walających się butelek, jeszcze więcej przepełnionych
niedopałkami popielniczek i pudełkach po tanim, chińskim żarciu. Serce mi się krajało, gdyż wtedy przekonałem się, jak nisko upadłem.
Duch nie okazywał zdziwienia, zachowywał się tak, jakby wszystko to widział już wiele razy. Gdy tylko przekroczyliśmy próg drzwi, poszedł do pokoju i usiadł
na bujanym fotelu.
– Moment, tylko zaparzę sobie kawy, może wtedy zacznę normalnie myśleć. Nie usłyszałem odpowiedzi. Jedyne co dobiegało z pokoju to skrzypienie
bujanego fotela. Błyskawicznie zrobiłem kawę – do głowy wpadł mi pomysł – co mnie oświeciło. Poczułem chęć przeprowadzenia wywiadu. Czyżbym otrzymał drugą szansę?
Wbiegłem po schodach na strych, wyciągając z kufra stary przybornik z notatnikiem. Od razu pomyślałem że będę musiał zakupić nowy – ten bowiem,
przesiąknięty by wilgocią, brudem i kurzem, podobnie jak reszta zawartości kufra. Zadowolony zbiegłem do kuchni by chwycić za kawę. Wpadłem do pokoju.
Nikogo w nim nie było. Nie pamiętam o czymś wtedy pomyślałem.
– Nie obawiaj się, jestem – usłyszałem głos.
– Dlaczego Ciebie nie widzę? – zapytałem
– Ponieważ tak sobie zażyczyłem.
– Chciałbym widzieć twą twarz, kiedy będziesz wszystko opowiadał – byliśmy już na „ty”, poczułem między nim a mną niespotykaną więź, traktowałem go jak
przyjaciela którego znam już od wielu lat, który przyszedł mi z pomocą. Z pewnością kiedyś poznałem tego faceta. W końcu faktycznie, kiedyś lepiej grałem
w kosza.
– Nie mogę, moje życie było jednym wielkim niewypałem, mówiąc Ci o tym uronię niejedną niewidzialną łzę, nie chcę aby ktokolwiek to widział; Pan dał mi ten
przywilej.
– Rozumiem. Powiedz mi jak jest tam – pierwszym pytaniem chciałem zaspokoić swą ciekawość.
– Koszmarnie – odparł krótko.
– Dlaczego? – ciągnąłem uparcie. Chciałem wyciągnąć jak najwięcej informacji aby zaostrzyć w ludziach poczucie wiary w Boga. Wreszcie powrócę na łamy, co za szczęście. Najbardziej jednak cieszy mnie to, iż wiem komu mam za to dziękować.
– Ponieważ tracąc swe ciało, straciłem wraz z nim wiele rzeczy – między innymi swą wrażliwość. Gdy na przykład, coś boli cię w okolicach kolanach,
potrafisz wyczuć, skąd cierpienie rozpływa ci się po ciele, dopływa do mózgu. Ja, czując od środka przeszywający mnie ból nie jestem w stanie – jestem poniżej
tego – to on ma kontrolę, teraz jemu przyszło dyktować warunki.
– Ludzie, którzy przerywają śmierć kliniczną sądzą że to…
– Odrzuć stereotypy! – wrzasnął. Chyba go nie zdenerwowałem.
– Dobrze, chciałem być tylko obiektywny – wytłumaczyłem się pospiesznie.
– Co z Ciebie za dziennikarz?! – zapytał zdziwiony. Na przykład teraz, chciałbym wiedzieć jego twarz.
– Nie bądź konfliktowy, chciałem jedynie zagaić temat – uspokajałem przyjaciela miłymi słówkami. Nie miałem bowiem ochoty burzyć nowo powstałej
przyjaźni.
– Zostawmy to, nadejdzie czas że sam wyrobisz sobie zdanie, jak każdy zresztą – głos był zmęczony, gotowy natychmiast zakończyć ten temat.
– Oczywiście, nie widzę powodów aby dalej ciągnąć ten temat – uległem i począłem robić wstępne notatki.
– Pozwól że już zacznę… to pozwoli mi poczuć się lepiej – krzesło przestało się bujać. Za to przy swym ciele poczułem ciepło. Najwyrażniej mężczyzna
siedział obok mnie.
– Jasne, jestem gotowy – dopiłem kawę i zapaliłem papierosa.
CIERPLIWY – PRZEGRANY
Czy można to nazwać koszmarem?
Wstałem dziś bardzo wcześnie, wszak nie mogłem zapomnieć o napojeniu swego kota. Kiedy podniosłem się do pozycji siedzącej, on już leżał przy łóżku, czekając na nektar jego bogów. Szary zwierzak leżał leniwie na dywanie, poruszając co chwilę swym bujnie owłosionym ogonem. Oczy jego, pilnie skupione na mej poruszającej się na boki, wychudłej sylwetce sprawiały wrażenie zmęczonych. Przetarłem oczy, młoda była godzina bo dochodziło powoli do 5:00.
Wstałem leniwie. Kątem oka, wyjrzałem za popaloną firankę okna. Miasto jeszcze spało, tylko facet z bloku naprzeciwko, jak zwykle o tej godzinie, wybiegał z klatki schodowej aby zdążyć na pierwszy autobus. Kot owinął się wokół mej nogi, błagając mnie o dawkę napoju. Nie byłem niesprawiedliwy. Otworzyłem swą małą lodówkę, stojącą nieopodal stolika. Zapach co najmniej nie przyjemny, nie powstrzymał mnie od wyciągnięcia kartoników mleka i soku pomidorowego.
Mleko rozcieńczyłem z wodą, pływającą w słoiku i postawiłem miseczkę kotu. Sam zaś, chwyciłem do ręki szklankę i wlałem do połowy naczynia, część zawartości kartonika. Usiadłem nieopodal leżącego na posadzce kota, pijącego z miseczki. Dlaczego nie porozmawiasz ze mną? Czemu nie dasz mi szansy, chcesz tylko abym zaspokoił twe potrzeby. Spełniam warunki jakie mi stawiasz, zawsze podwyższasz mi poprzeczkę (stajesz się większy), a ja z uporem przeskakuję każdą z nich. Chcesz abym na zawsze pozostał niemy, nie odzywał się do nikogo – tego właśnie pragniesz, abym wciąż pogrążał się w swych błędach, jakie popełniłem na przestrzeni mej, jakże krótkiej dotąd egzystencji.
Nie masz prawa złościć się na mnie, tobie ani twoim bliskim nie wyrządziłem krzywdy. Odchodzisz, nasycony, zapewne męczy ciebie me puste spojrzenie w twą stronę. Zapaliłem dziś pierwszy niedopałek papierosa, który znalazłem wczoraj na boisku do koszykówki. Zawsze tam chodziłem, mimo że nie było mi wolno. Lubiłem usiąść na huśtawce i popatrzyć na te wszystkie dzieci które wybiegają ze szkoły i ściskają się w przyjemnym geście powitania ze swymi rodzicami, którzy później, odwożą je do swych domów. A ja? Kiedy ja zaznam podobnego szczęścia?
Muszę regularnie sycić swe wyniszczone od nikotyny, młode płuca. Nuda rozrywa mnie już od wewnątrz. Codziennie spoglądający na mnie ludzie, dobitnie przekonują mnie o mej bezwartościowości lecz ja wciąż tu istnieje, czy oni by chcieli tego, czy też nie. Dostałem to miejsce, wierzę w istnienie Boga Ojca i jestem przekonany iż to on powierzył mi to miejsce w tym okropnym sierocińcu, abym zrozumiał ze wszystko jeszcze przede mną, że jestem w stanie się z tego bagna wykaraskać. Wiem, że nie da mi drugiej szansy. Czuję jakby nie obdarzył mnie językiem – nie przeszkadza mi moja samotność, no, może troszkę. Zawsze czuję na twarzy ten wstyd, posiadam ten ułamek duszy, on nigdy nie odpadnie – stanowi istotną część całości. Gdyby go wyciąć, już nigdy bym do nikogo nie przemówił, a tak, żyję nadzieją ktoś nareszcie zbierze się na odwagę podejść do mnie lub przekroczyć próg mego pokoiku. Nadzieja to to, czym na dzień dzisiejszy kieruję się we wszystkim co robię. Czuję, że kiedyś ktoś przyjdzie i weźmie mnie do swego domu, robi dla mnie świeży i pożywny obiad, pozwoli mi w ciszy pospać.
Wiem, że kiedyś dojdę do wniosku iż płacz jest całkowicie niepotrzebny. Już nie na tym etapie. Wystarczy tylko popatrzeć przez okienko mego pokoju…
Ktoś mnie kiedyś zapytał dlaczego palę papierosy – odparłem że pomagają mi zwalczyć ból serca i nadmierne pocenie się.
Wiesz czym jest uczucie tęsknoty, ale te które pochodzi z wewnątrz? Czujesz czasem?
Dziesiątki innych dzieci podnosi już swe powieki. Przecierają oczka swymi kościstymi rączkami, ziewają niedospane. Śniadanie dopiero za dwie godziny a już niektóre biegną w stronę jadalni. Jane jeszcze spała. To była miła, rudowłosa osóbka, jako jedyna zawsze się uśmiechała. Rozmawiałem z nią parę razy, czasami chodziliśmy na placyk i rozmawialiśmy o głupotach, potem przestała się do mnie odzywać, nigdy nie miała dla mnie czasu, dużo czytała, chodziła do sali oglądać telewizję, nie lubiła mnie? – pewnie dlatego że nie była w stanie znieść mego jąkania. Jane była na tyle niezależną jednostką w sierocińcu że postanowiła sama nadać sobie imię – jak mi powiedziała, usłyszała kiedyś w radiu utwór zespołu Jane’s Addiction i pierwszy człon tej nazwy przywłaszczyła sobie. Ponoć piosenka była świetna. Mam nadzieję że będę miał kiedyś okazję to sprawdzić. Cieszyła się, najwyraźniej pogodziła się z faktem że spędzi tu jeszcze spory kawałek czasu. Lubiła to miejsce, widziałem to wyraźnie. W jej oczach również płynęła nadzieja. Przyzwyczaiła się do życia w tym miejscu, wszak była jedną z
pierwszych dziewczyn które się tutaj znalazły. Aby czymś zająć czas, każdego dnia zajmowała się najróżniejszym rzeczami: na przykład lubiła robić swetry i szło jej to całkiem sprawnie. Pamiętam jak rok temu poproszono ją o zrobienie kilkunastu swetrów dla całego personelu. Dostawała za to więcej jedzenia – przez nią zagłodziło się na śmierć dwóch innych. Cóż, nikt wówczas nie wyglądał na zbulwersowanego tym zdarzeniem. Z jednym nawet, przez pewien czas dzieliłem
łóżko, zanim pojawiłem się tutaj – w tym pokoju. Nie traktowałem tego pokoju jak izolatkę, lecz jako mój wąski świat, w którym nie zachodzą żadne zmiany.
Niestety, ja ani nie potrafiłem nic zrobić ani przybrać imienia, nie miałem tej odwagi, byłem tylko bezwartościową kupą wiary i dalekobieżnych marzeń – byłem
(czymś więcej?) numerem…
Numerowali nas, ponieważ nie mieliśmy imion. Byliśmy niemalże przedmiotami, trafialiśmy tutaj przypadkowo, niektórych oddawano tu po śmierci ich rodziców,
innych z setek różnych (dziwnych) powodów. W moim przypadku, jak wyznał mi mój opiekun, znaleziono mnie w śmietniku, kilka dni po narodzinach. Na początku, kiedy zacząłem racjonalnie myśleć, strasznie się tym przejąłem. Później jednak, doszedłem do wniosku iż moja matka jest nikim innym jak tylko pozbawioną uczuć szmatą, bądź prostytutką która szybko musiała pozbyć się problemu. Nigdy nie wystawiłbym do niej dłoni. To byłoby oszukiwanie samego siebie. Co innego byłoby w kontakcie z ojcem.
Obserwuje. Kot nie czuję się dobrze, chyba jest nienasycony, chodzi w tą i z powrotem jakby chciał kolejną porcję. Niestety, nie mogę mu dać więcej gdyż jego pragnienie następnego dnia będzie jeszcze bardziej wzmożone. Nadałem mu imię Simon ponieważ brzmiało miło, tak przytulnie. Siedzę, rozmyślając nad dzisiejszym dniem gdy słyszę brzęk przekręcanego w drzwiach klucza. Odwracam się w kierunku drzwi i widzę błyskawicznie wchodzącą do pomieszczenia panią Schultz.
W dłoniach trzymała kolejno szklankę wody i witaminy. Kobieta ów była mym opiekunem. To ona kazała mnie zamknąć z dala od innych, z uwagi na me agresywne podejście do innych wychowanków. Faktycznie, czasem zbyt impulsywnie odnoszę się do innych.
– Jak się czujesz, 16? – zapytała, siadając obok mnie.
– Dobrze, trochę mi zimno. Mogłaby mi pani przynieść później jeszcze jeden koc? – poprosiłem uprzejmie. Nienawidziłem jej, trzeba było jednak zachować pozory. Nie cierpię kłamać, ale inaczej niczego bym w tym piekle nie dostał.
– Tak, wieczorem go tobie przyniosę razem z kolacją – odpowiedziała.
Postawiła na umywalce szklankę i tabletki. Po chwili, już jej nie było.
Tak naprawdę wcale nie potrzebowałem koca – Simon już od wielu dni prosił mnie o okrycie na noc, mimo swej grubej sierści ciężko było mu zmrużyć oko na zimnej posadzce, na moim łóżku natomiast, było mu ciasno. Musiałem spełnić jego prośbę, przynajmniej jedną z nich.
Wstałem i podszedłem do umywalki. Obsmarowane zakrzepłą krwią i leżące na dnie wgłębienia dwa zęby nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Wczorajsza bójka z 7-ką była czymś całkowicie zwyczajnym. Ja chciałem tylko spokojnie spożyć obiad. Naprawdę, nigdy nie zrobiłbym nikomu krzywdy gdyby nie chamstwo i upartość tych wszystkich głupich dzieciaków których wokół mnie, było coraz więcej. Chwyciłem mocno szklankę w jedną dłoń, pakując drugą pomarańczowe tabletki do swych ust. Doskonale wiedziałem jakie powodują działanie. Nie przestrzegałem dawkowania – pochłonąłem je wszystkie aby jak najdłużej stąd zniknąć. Zapiłem ciężko wodą. Wystarczyło dodać jeszcze jedną abym się udławił. A zresztą, co za różnica. Czasem zdarza mi się stracić nadzieję…
Już nadchodzi czas zwątpienia, te parę godzin w których wiem że nie jestem sam – otaczają mnie kolory, wszystko robi się pozytywne, nie dostrzegam wówczas jakichkolwiek różnic, wszystko jest otwarte na mój odbiór. Jestem spokojny, czuję się wewnętrznie oczyszczony. Lecz tylko przez tą chwilę, ból do świata i samego siebie zawsze wróci – bo lata za mną, niczym wrona – uparcie i bez przerwy. Następuje skurcz mięśni, niektórzy powiadają że to może stać się
nieprzyjemne…
„I don’t know you people. Why are you here? It does no good. Nothing changes, nothing. Get out or I’ll hurt you.
I can’t help myself! I don’t want to hurt you. Get out of this room before I kill you all!”
Czułeś się odtrącony, niepotrzebny?
„Ze śmierci też można się śmiać.”
Zmarł Simon. Czułem się winny jego śmierci, wmawiałem sobie że nie dbałem o niego. Wierzyłem, że wystarczająco zaangażowałem się w opiekę nad nim, widocznym stało się, iż nie dałem z siebie wszystkiego.
Zawsze czuję się skrępowany gdy widzę jak te wszystkie mordy spoglądają na mnie i proszą abym grał przed nimi spokojnego chłopczyka, którego będą mogli spokojnie posyłać do szkoły, który każdego dnia będzie kładł na stole nauczyciela soczyste jabłuszko i uśmiechał się cały dzień. Nie ma już takich
ludzi, nikt nie chcę dziś pokoju. Spędzanie czasu Jane, jeszcze zanim się tu znalazłem, sprawiło że czułem się dowartościowany. Szczerze, cieszyłem się. Dni leciały nieubłaganie szybko, kolejne młode małżeństwa przychodziły i zabierały ze sobą innych, na mnie patrząc tylko przez chwilę, z takim samym grymasem na
twarzy jak inni.
Jednak znalazłem zrozumienie – pewna rodzina przygarnęła mnie do siebie.
Byłem szczęśliwy, gdy czułem ciepło obu trzymających z mnie z ręce rąk. Wtedy, gdy mijałem bramę sierocińca, widziałem Jane po raz ostatni. Bóg był dla mnie hojny – dostałem własny pokój, codziennie zadbany, szybko zaprzyjaźniłem się z kolegami z osiedla. Stałem się inny – czy lepszy? To, co tam przeżyłem nigdy ze mnie nie wyjdzie – pewna cząstka mego ego się tam zakorzeniła – jakie to przykre, że wszędzie go się pojawię, pozostawiam po sobie znak, jak na przykład ślinę, która zaschnięta do dziś znajduje się na doniczce recepcjonistki sierocińca – to była moja odpowiedź za jej wiecznie negatywne podejście do mnie, ja nigdy nie dawałem się lubić. To był tylko mój problem, do dziś zresztą jest. Mówiłeś że dla kogo przeprowadzasz ten wywiad?
„Nic nie trwa wiecznie, miłość, przyjaźń…” – powiedział mi kiedyś policjant obserwując bójkę po drugiej stronie ulicy. Jego czterosmakowy lód spoczywający na pofałdowanym waflu po dłuższej chwili zamienił się w płynną masę, delikatnie spływającą na tafle chodnika. To nauczyło mnie, aby nie zakładać rodziny przed 21 rokiem życia lecz najpierw wybudować dom. Te mądre stwierdzenie, wypowiedziane kiedyś przez brodatego mędrca znalazło ujście i w mym życiu. Me szczęście trwało krócej niż sobie to wyobrażałem. Będąc w domu przez okres miesiąca, dowiedziałem wielu nieprawdopodobnych rzeczy. Kiedyś, wychodząc z łazienki na pierwszym piętrze i kierując się do swego pokoju, usłyszałem treściwą konwersację, brzmiała mniej więcej tak: „Ten szczyl na nic na mnie się
nie przyda, w momencie kiedy nie ma zdrowej wątroby, mogłeś to sprawdzić wcześniej, durniu!”. Nawet nie drgnąłem, miałem się wzruszyć? Mimo, iż byłem tak młody, człekiem o nieukształtowanej osobowości, byłem pewien że nic mnie już w życiu nie zdziwi. Nie odczuwałem chęci zejścia na dół i spojrzenia im w twarz – choć ciekawy byłem ich reakcji. Nie zależało mi na tym aby wygarnąć im w jak silny sposób mnie zranili. Miałem ochotę pójść do łóżeczka i zasnąć – płacz potrafi zastąpić pięść, przecież miłość i nienawiść to tak bliskie sobie uczucia…
Mój przybrany ojciec, okazał się być bukmacherem, najwyraźniej profity nie były owocne, ponieważ któregoś zwyczajnego dnia zastałem go (i jego żonę) w dość nieprzyjemnej sytuacji. To było kolejne niezwykłe doświadczenie. W momencie kiedy trzasnąłem drzwiami, przygotowany byłem na wybiegającą z kuchni mamę która przywitałaby mnie całusem w policzek – tym razem jednak było inaczej. Ta chwila odmieniła moje życie – wtargnąłem szybko do salonu – mężczyzna wisiał nieruchomo na grubej linie, przymocowanej do prowizorycznie wbitego haka, moja była mama leżała na sofie z poderżniętym gardłem, narzędzie zbrodni leżało nieopodal ciała. Krew, sztylet, załzawione, martwe oczy, w które wciąż mimowolnie się wpatrywałem, napełniły mnie zwątpieniem czy kiedykolwiek zagrzeje gdzieś miejsce – czułem że powrócę do punktu wyjścia. Wyglądało na to iż doszło do poważnej kłótni, mąż pchnął ją nożem, później zapewne zastanawiał się przez godzinę nad tym co zrobił, doszedł do oczywistego wniosku. Ten niby zwyczajny dzień, wcale nie był tak do końca porażką, gdyż wtedy po raz pierwszy udałem się do szkoły, aby podarować pani nauczycielce jabłuszko i usiąść grzecznie w ławeczce po czym zabrać się pisania liter od A do Z. Byłem szybki, opanowałem cały w trzy godziny, zawsze jednak głowiłem się, dlaczego „p” i „d” zapisuje się w ten sam sposób…
Nie powiem aby coś w duchu uderzyło – opinia, jaką sobie o nich wyrobiłem wystarcza w zupełności. Czułem się paskudnie, nie rozumiałem dlaczego śmierć jest zakończeniem tego, co buduje się z lata. Jedna jedyna łza spadła wtedy na obsmarowany krwią parkiet. Przez rzęsę oczyszczona, obok nozdrza wydłużona, roztrzaskała się z miliony innych kropelek. Wtedy me oczy podziałały niczym jedno wielkie szkło powiększające – ujrzałem swą sylwetkę, siebie, z zupełnie innej perspektywy, starałem się coś poczuć, mogłem jedynie patrzeć.
Jane powiedziała mi kiedyś że nic nie istnieje przez przyczyny – opowiadała mi raz swej mamie – cudownej kobiecie o miękkim sercu, zamordowanej przez swego męża z zwyczajnej zazdrości o większą sumę zarabianych pieniędzy. Trzeba przyznać że żałosny banał zawsze nosi za sobą oszałamiające skutki. Przegrana, jest wszak konsekwencją prostych błędów. Swe pierwsze dziecko, chłopczyka, nieszczęśliwie poroniła. „To byłam ja!” – stwierdziła stanowczo Jane.
Najwyraźniej jej dusza była zbyt delikatna by zasilać wszelkie procesy, zachodzące w umyśle osobnika płci męskiej. Jej mama nie mogła się długo pogodzić z utratą syna. Spróbowali z mężem jeszcze raz – wynik był całkowicie pozytywny. Drugim dzieckiem okazała się być właśnie Jane. Jej słowa zawsze wprawiały mnie w zadumę ale z wieloma rzeczami nie potrafiłem się zgodzić. Np.: „Tym pierwszym także byłam ja, jednak Bóg uznał że w ciele kobiety będę w stanie stuprocentowo ukazać swe wnętrze – w ciele mężczyzny nie udało by mi się to.”. Jej nietolerancyjne (seksizmem nazwać byłoby mało) podejście było dla mnie nie do wytrzymania, jak sobie dobrze przypominam, była to jedna z naszych ostatnich rozmów. Potem w życie wszedł ten śmieszny rodzaj karceru… . Mówiłeś że jesteś z…?
Znałeś kiedyś kogoś, kto później odszedł?
„You got that last slaughter on tape, you play it on the radio”
Siedząc w tramwaju i trzęsąc się z zimna w chłodne, jesienne popołudnie, obserwuje siedzącego w przednim rogu wagonu mężczyznę. Brodaty, smukły facet siedzi nieruchomo z gazetą w garści, drugą dłonią nieustannie, z wrodzoną finezją porusza wózeczkiem. Czemu to nie ja leżę w tym wózeczku, szczelnie okryty ciepłem? Nie należy mi się to? Miałem ochotę wyrwać mu serce. Nie zrobiłem tego, nigdy nikogo nie skrzywdziłem przez całe swe życie – miałem 32 lata, gdy pod czaszką zaczęły napływać właśnie tego typu myśli. Szczerze powiedziawszy, denerwował mnie dostatek innych, wiedziałem że nigdy do niego dojdę, że jest już za późno ale wciąż kotłowałem w sobie tę zazdrość.
Czułem jakbym rozwijał się zewnętrznie a wewnętrznie pozostał dzieckiem. Przez całe swe życie nie zrobiłem nic konstruktywnego, wiele podróżowałem, robiłem najróżniejsze rzeczy – na początku byłem regularnie poszukiwany i nie mogłem znaleźć sobie stałego miejsca zamieszkania. Gdy nieco podrosłem, ludzie wyraźnie wymazali z pamięci numer szesnasty, wszystko ucichło. Poczułem pierwszy zarost na twarzy, w tym momencie życie stało przede mną otworem. Co z tego, jak był to zwyczajnie ocierniony tunel, bez możliwości pójścia na boczne kierunki?
Pamiętam jednak swój koniec, to była chwila, w której wszystko – od samego początku do samego końca było jasne. Szedłem do sklepu, kupić swego ulubionego batonika, praktycznie nigdy nie miałem pieniędzy, nawykiem i potrzebą stało się żebranie. Wszedłem do środka, zamknąłem za sobą drzwi. Dzwonek zadzwonił oznajmiając iż w pomieszczeniu znajduje się klient. Sprzedawcy jednak nie dojrzałem. Otrzymałem za to coś innego. Jakaś siła, w bolesny sposób pchnęła mnie i sprawiła iż wpadłem na stojak i razem z nim z lądowałem na ziemię.
Dopiero po chwili zorientowałem się że mam potężnego rozmiaru dziurę, rozciągającą się praktycznie na całe przedramię. Strach, przerażenie – bezwarunkowy, szybki uskok za ladę. Drania który unieruchomił mi rękę nawet nie widziałem. Krew lała się niemalże strumieniami. Słychać było w oddali syrenę wozów policyjnych. Od początku wiedziałem, że sytuacja jest przegrana. W sklepie zapadła cisza. Rozejrzałem się po małym magazynku, który ulokowany był nieco dalej, wciąż pod ladą. Chwyciłem za znalezioną tam strzelbę. Ścisnąłem ją oburącz – traktowałem jak część mego ciała. Nawet nie wiedziałem czy jest naładowany. Wstałem, postanowiłem rozejrzeć się. Sytuacja, w której się wtedy znajdowałem, coraz mniej mi się podobała. Z każdą sekundą, stawałem się zupełnie innym człowiekiem, teraz dopiero wystawiłem na próbę własny charakter – wiedziałem już, iż do cierpliwych nie należę. Heh, co za ironia losu – wyszedłszy na salę główną zobaczyłem coś, co sprawiło że byłem gotów zwymiotować własne wnętrzności. Ten skurwiel, który wcześniej niemalże odstrzelił mi rękę, był autorem najbardziej krwawego scenariusza na napad. Klienci, cały personel, leżeli na podłodze, kompletnie rozdarci zewnętrznie. Nie był sam. Nie starczyło by mu siły a jego cierpliwość z pewnością żelazem nie świeciła. Widok napawał obrzydzeniem, zwymiotowałem na podłogę. Nawet totalny czubek nie wytrzymałby takiego ucisku, po piątej z rzędu ofierze sumienie z pewnością obudziłoby się i w umyśle zaczęłyby powstawać pytania. Wyobrażam sobie, co to za uczucie pociągnąć do kogoś z dwururki, nie dopuszczam jednak do siebie tego wrażenia, wytwarzam barierę wokoło swych myśli. Oczy wciąż widziały, nieco pobladłem, aż dziw że wtedy nie zemdlałem. Policja była już na miejscu – sam nie wiem co mnie do tego skłoniło, chyba ból dłoni. Miałem ochotę zakończyć to wszystko, a zwłaszcza tę całą, zagmatwaną sytuację. Trzymając się za ranę wyszedłem przed sklep.
Wyobrażałem sobie, jak siedzę w karetce i odjeżdżam do szpitala, jak operują mi ranę a po paru dniach wychodzę aby dalej prowadzić swe bezsensowne życie… Czułem się, jakbym był na antenie najpopularniejszego magazynu publicystycznego. Masa migoczących świateł, bodajże setka pracujących silników, palące słońce. Szum silników niczym oklaski widowni. Choć raz miałem okazję, pokazać się szerzej. Teraz, ludzie będą o mnie mówić, by później wspominać…
Rzucona na ziemię strzelba, oswobodziła mą dłoń. Kurz błyskawicznie uniósł się do góry, zrobiłem krok na przód. Ręce uniosłem wysoko, z przeciwnej strony ktoś przemówił niewyraźnie przed megafon. Szedłem dalej, sięgnąłem do tylnej kieszeni aby wyciągnąć dowód tożsamości. To była ostatnia czynność jaką wykonałem. Informacja zdążyła jeszcze przepłynąć do mózgu. Dokumenty uleciały na chwilę w górę, by później opaść, ułamek sekundy po tym, jak leżałem już
nieruchomo z przestrzelonym sercem. Pozdrów ode mnie całą redakcję, tylko niech to będzie felieton z cytatami, nie chcę być aż tak oficjalny. Mam nadzieje że pójdzie na pierwszą stronę…
Jest wiele rzeczy o których dowiem się na samym końcu mej szansy. Jeszcze wiele zaznam dziś. W tej duchocie – którą ktoś kiedyś nazwał Ziemią. Memu Duchowi obumierają już dłonie, które zawsze krył za moimi plecami. Każdy przecież ma swoje pięć minut… A ja bezsensownie ścieram buty na swej ziemi.
Jedni przewijają taśmę i ten proces potrafi przetrwać całe lata. Czy to przypadkiem nie staje się w jakimś momencie nudne, czy człowiek jest w stanie przebrnąć przez ta barierę monotonii? Obym się znowu nie rozczarował…
Spisawszy wywiad na komputer, dopisałem własne myśli i nadałem temu wszystkiemu odpowiedniej formy. Artykuł „Urzeczony wiarą” spotkał się z wieloma
sprzeciwami ze strony czytelników, szczególnie tych, podążających innymi ścieżkami religijnymi. Gazeta potrzebowała tego – potrzebowała szumu. Dałem im
to, najlepiej jak potrafiłem. To był mój powrót do branży, znów byłem szczęśliwy – jednocześnie zabrano mi dar… Choć, możecie mi nie wierzyć, wcale tego nie żałuję.
Marzec – Maj 2000